[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jeżeli należało coś rozważyć, to raczej to, co mogłoby
stanowić przeszkodę dla ich związku. A tam, gdzie w grę
wchodziÅ‚o zagrożenie, Cavenaugh potrafiÅ‚ bez koÅ„ca analizo­
wać i rozważać wszelkie warianty, byle tylko zneutralizować
ten stan. Podjął już pewne kroki, aby uchronić Kimberly
przed narastajÄ…cymi symptomami osaczenia. I to byÅ‚a ta naj­
ważniejsza batalia.
Istniały też inne przeszkody, bardziej delikatnej natury,
a przez to znacznie trudniejsze do pokonania. Numerem je­
den na tej liście była niechęć Kim do rodziny jako instytucji.
RozumiaÅ‚, skÄ…d siÄ™ braÅ‚a, lecz nie mógÅ‚ pozwolić, by do­
świadczenia z przeszłości zaciążyły na obecnych wyborach
Kimberly. Istniała szansa, by ją przekonać, że dziadkowie nie
CZARODZIEJKA... 113
kierowali się wyłącznie egoizmem. Może wówczas zaufałaby
mężczyznie lojalnemu wobec rodziny, z którą łączą go więzy
krwi.
No i wreszcie był też ten cholerny Josh Valerian, z którym
będzie musiał się zmierzyć.
Kimberly znowu poruszyła się sennie, na co jego ciało
natychmiast zareagowało pełną gotowością. Zatrzepotała
rzęsami i otworzyła oczy. Na widok jej zmieszanej miny
Cavenaugh uśmiechnął się z satysfakcją.
- Nie przywykłaś budzić się obok mężczyzny, prawda?
- PrzewróciÅ‚ siÄ™ na bok i mocno jÄ… przytuliÅ‚. - Ale przywy­
kniesz. W przyszÅ‚oÅ›ci czeka ciÄ™ jeszcze wiele takich poran­
ków. - Pochylił głowę i złożył na jej rozgrzanym od snu
ramieniu krótki, zaborczy pocałunek.
- Czyżby? - zapytała, rzucając mu wymowne spojrzenie.
- O, zdecydowanie tak. - PoÅ‚ożyÅ‚ dÅ‚oÅ„ na jej piersi, czu­
jÄ…c, że z każdÄ… minutÄ… roÅ›nie jego pragnienie. - Zdecydowa­
nie - powtórzył lekko schrypniętym głosem. - A do tego nie
zamierzam dzielić się tobą z tym drugim facetem.
- Z jakim drugim facetem?
- Z tym Valerianem.
- Z Joshem Valerianem?
- Tak. - Wsunął kolano między jej uda i dotknął ustami
pociemniałego sutka. - Dużo o nim myślałem.
- I co? Doszedłeś do jakichś rewelacyjnych wniosków?
- zapytała Kimberly.
- Nie, tylko do tych najzupełniej oczywistych. Myślę, że
najÅ‚atwiej bÄ™dzie wybić ci jakiegoÅ› faceta z gÅ‚owy, przypomi­
nając bez przerwy, że inny mężczyzna - czyli ja - posiada
twoje ciało. - Cavenaugh objął ją zaborczym gestem.
1 1 4 CZARODZIEJKA...
- Czy to mają być żarty? - Kimberly spojrzała na niego
niepewnym wzrokiem.
Cavenaugh posłał jej zagadkowy uśmiech.
- A jak myślisz?
Oblizała wargi czubkiem języka, starając się odgadnąć,
czy mówił serio. Cavenaugh zauważył to i uznał za dobry
znak. Widocznie próbowała się wreszcie skoncentrować na
jego osobie, a nie na jakimś wydumanym ideale mężczyzny.
- Myślę... myślę, że raczej nie żartujesz.
W odpowiedzi wniknÄ…Å‚ w niÄ… powoli, tak by móc spokoj­
nie nacieszyć siÄ™ rozkosznym uczuciem zespolenia. ByÅ‚a go­
rąca i wilgotna, a gardłowy okrzyk, którym go powitała,
wzmógł jeszcze jego podniecenie.
- Masz rację - jęknął, gdy instynktownie uniosła biodra
ku górze. - Wcale nie żartowałem. Widzisz, jak dobrze się
ostatnio rozumiemy?
- Czasami potrafisz być obrzydliwie arogancki, Cave­
naugh - wydyszała, a jej ciało stawało się coraz gorętsze
i coraz bardziej napiÄ™te. Palce Kimberly wpijaÅ‚y mu siÄ™ w ra­
miona, a uda oplatały jego uda.
- Jestem za to prawdziwym mężczyznÄ…. A ty potrzebu­
jesz prawdziwego mężczyzny, a nie jakiegoś wydumanego
amanta, który nigdy nie wezmie cię w ramiona tak jak ja i nie
obudzi w tobie kobiety.
- Nie mów w ten sposób o Joshu!
- Na co ci ten twój Josh? To ja jestem ci teraz potrzebny.
Powiedz, że tak - nalegał Darius, czując zbliżający się szczyt.
- Przyznaj, że mnie potrzebujesz!
- Tak, tak! JesteÅ› mi potrzebny. Teraz. ChcÄ™ ciÄ™, ach!
Znacznie pózniej Kimberly patrzyła z łóżka, jak Cave-
CZARODZIEJKA... 115
naugh wkłada dżinsy i narzuca koszulę. Nie chciało mu się
nawet zapinać guzików, bo miał tylko przemknąć przez hol
do swojego pokoju.
- Oczywiście nie łudz się, że w tym domu jest choć jedna
osoba, która jeszcze nie wie, gdzie spÄ™dziÅ‚em tÄ™ noc - stwier­
dziÅ‚ ze Å›miechem, podchodzÄ…c do łóżka. - Może jednak Å‚a­
twiej będzie ci zejść rano na śniadanie, jeśli przynajmniej
zachowamy pewne pozory.
- To ładnie z twojej strony - powiedziała, spuszczając
wzrok. - Dla mnie, kobiety, ta sytuacja jest dość krępująca.
- Moja pani, gdyby to o mnie chodziÅ‚o, już dziÅ› wprowa­
dziÅ‚bym siÄ™ do twojego pokoju, gwiżdżąc na wszelkie kon­
wenanse. Ale nie jestem człowiekiem gruboskórnym. Zdaję
też sobie sprawÄ™ z tego, że mam ciÄ™ chronić, a nie wykorzy­
stywać. - Nachylił się nad łóżkiem i oparł dłonie o materac.
- Dlatego też będę się starał zachowywać przyzwoicie, póki
nie wyjaśnimy sobie paru spraw. Jeżeli to ci odpowiada,
proszÄ™, nie kuÅ› mnie zbytnio.
- Czy to znaczy, że jeżeli w środku nocy przyjdziesz do
tego pokoju, to bÄ™dzie wyÅ‚Ä…cznie moja wina? - zapytaÅ‚a su­
cho Kimberly.
- Tak jest. - Darius pocaÅ‚owaÅ‚ jÄ… w czoÅ‚o. - Do zobacze­
nia przy śniadaniu. - Klepnął ją władczo po pupie, a potem
wyprostował się i ruszył do drzwi.
Kimberly patrzyła za nim, na poły rozbawiona, na poły
oburzona jego męską arogancją. Tego ranka był w świetnym
humorze. A mężczyni, którym tak dopisuje humor, potrafią
okazać siÄ™ nieobliczalni. Jednak Å›wiadomość, że sama wywo­
łała tę euforię, sprawiła jej wielką satysfakcję.
116 CZARODZIEJKA...
Poranne wróżenie z kart zamieniÅ‚o siÄ™ w publiczny spe­
ktakl. Ariel pojawiła się z tej okazji w nowym, bordowym
turbanie oraz kwiecistej sukni w odcieniu zielonego groszku.
Nim zdążyła odpowiednio rozłożyć karty, Julia, pani Lawson
i ciotka Milly zebrały się wokół stolika. Kimberly usiadła
w fotelu naprzeciw Ariel i spokojnie czekała.
- Ona jest w tym naprawdę dobra - poinformowała ją
Julia konfidencjonalnym szeptem. - Parę miesięcy temu wy-
wróżyła mi, że zaręczę się z Markiem, no i proszę - wkrótce
mamy się pobrać.
- O tak! - entuzjastycznie przytaknęła ciotka Milly. - Ze­
szÅ‚ego lata przewidziaÅ‚a, że rozchorujÄ™ siÄ™ po kolacji w pew­
nej restauracyjce w Meksyku. I miała rację.
- Och, ludzie często chorują po zjedzeniu nieznanych
potraw. Zwłaszcza za granicą - powiedziała Kimberly. - A co
do Julii i Marka, wystarczy na nich popatrzeć, żeby przewi­
dzieć ich ślub.
Julia roześmiała się.
- Nie psuj nam zabawy.
- Julia ma rację - oświadczyła Ariel, tasując karty. - Jak
zaczniesz za bardzo analizować, wszystko popsujesz.
- Dobrze już, dobrze - westchnęła Kimberly.
- Czy ktoś już kiedyś wróżył ci z kart? - zapytała Ariel.
- Nie.
- No więc, na wstępie wyjaśnię ci, iż karty prócz tego, że
mają indywidualne znaczenie, tworzą też ze sobą pewne [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •