[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lamarcka, jak i Darwina tłumaczyły przekształcenia gatunków, których progresja była zawsze wycelowana w
pewną określoną stronę. W lamarckowskiej wpływać na to miała używalność lub nie- używalność niektórych
organów, w koncepcji Darwina dobieranie się do rozpłodu z konieczności tych osobników, które posiadały
cechę biologicznie pozytywną, gdyż gorzej przystosowane odpadały w walce o byt, jeszcze zanim zdążyły wy-
dać potomstwo. W każdym razie selekcja naturalna, która,
jeśli można tak powiedzieć, uprecyzyjnia kierunek zmienności zawsze po linii jak najlepszego dopasowania do
warunków otoczenia, ma z pokolenia na pokolenie coraz mniej do brakowania w urodzonym pogłowiu, gdyż
bądz co bądz sama zmienność już idzie właśnie ku dokładniejszemu dostosowaniu się do środowiska.
Natomiast jeśli mielibyśmy przyjąć, że ewolucję tworzy tylko zmienność mutacyjna, a więc przypadkowa i
różnokie- runkowa, a dopiero selekcja wyniszczając wszystkie istoty nie dopasowane do życia miałaby jej
nadawać jakieś oblicze celowe to w takim razie pojawiać by się musiała wprost astronomiczna ilość owych
przekształceń genowych, aby z wybranych wśród nich dała się wreszcie wyłonić i utrwalić jakaś forma istoty
nieco lepiej przystosowanej.
I żeby to chociaż w przyrodzie z reguły dawało się obserwować zawsze.tylko dwa zdecydowane warianty
cech u zwierząt czy roślin: oto jedne, te starsze, z cechą gorzej pasującą do życia, a drugie nowe, już po mutacji
genu, u -których dana właściwość raptownie się poprawiła. Ale przecież w rzeczywistości jest zupełnie inaczej:
na każdym kroku widujemy setki odmian czy gatunków o przeróżnym stopniu przystosowania poszczególnych
właściwości. Wezmy na przykład kolejno pod uwagę ssaki nie latające, następnie takie, które, jak wiewiórka,
dzięki budowie anatomicznej są w stanie pozwolić sobie na .bardzo długie skoki, w czasie których przebywają
pewną przestrzeń lotem ślizgowym. A dalej cały szereg gatunków spośród lemurów, gryzoni czy workowców,
które wytworzywszy szeroką fałdę pomiędzy przednimi a tylnymi łapami, przybrały kształt latawca | szybują po
skoku czasem nawet bardzo długo. Wreszcie, gdy zakończymy ten szereg coraz lepszych przystosowań do lotu
nietoperzami, które już niemal tak jak ptaki opanowały technikę poruszania się w -powietrzu, czy nie
dojdziemy do wniosku, że za każdym razem musiałyby prawdopodobnie następować miliony różno-
kierunkowych mutacji, aby selekcja mogła w końcu wybrać
to, co wykazało największe szanse przeżycia, w dodatku zaś mutacje te następować musiałyby w tej wielkiej
mnogości przy każdym schodku" postępu ewolucyjnego.
Jakże więc pogodzić owo jakoby niełatwe zmienianie się, genów z koniecznością olbrzymiej ilości
przeróżnych mu- .tacji, z których dopiero w drodze selekcji ostaną się te postacie, najlepiej przystosowane, a to
dopiero uczyni jeden zaledwie ukierunkowany krok ewolucyjny? Otóż, jak się okazuje, pod tym względem
mimo pozorów nie ma specjalnych kłopotów, byle tylko z całym rozsądkiem przystąpić do rozpatrzenia tych
kwestii.
Dotąd ciągle operowaliśmy pojęciem genu jako twórcy określonej cechy. Pragnąłbym jednak, abyście
uprzytomnili sobie, iż jest to tylko przypadek najprostszy. Bardzo często wystąpienie jej zależy nie od działania
jednego genu, lecz kolejnej akcji kilku z nich. Sądzę, iż najlepiej objaśnią nas w tej mierze przykłady.
Otóż u petunii, gozdzików czy ewentualnie bawełny występują w kwiecie jednocześnie różne kolory, a więc
biały, żółty oraz czerwony. Dokładniejsze badania, które przeprowadzono nad bawełną, wykazały, iż z jakiejś
bezbarwnej substancji wstępnej w przypadku obecności pewnego genu, nazwanego Y" (nie mieszać z Y-kiem
płci), powstaje zdefiniowana chemicznie leucoanthocyanidyna, zresztą w dalszym ciągu niekolorowa, tylko że
ten sam gen Y" nie pozostawia jej w spokoju, lecz działa na nią dalej, przekształcając na flavonol, ten zaś nosi
już odcień wyraznie żółty. Nie dość jednak na tym, w przypadku kiedy obok genu Y" pojawi się gen nazywany
G" flavonol zostanie przekształcony znów w leucoanthocyanidynę, a więc nastąpi powrót do białości.
Tylko że nie koniec na tym, jeśli bowiem w zespole wystąpi jeszcze trzeci gen ,,S", to owa leucoanthocyanidyna
zostanie przerobiona w antho- cyanidynę, związek wyraznie czerwony.
Jak widzicie zatem, zdecydowany kolor czerwony u tych
roślin jest zależny od współdziałania aż trzech genów, gdyż z substancji wstępnej, bez Y", ani gen G", ani gen
S" nic dokonać nie będą w stanie. Ale również bez genu G" nie powstanie czerwona anthocyanidyna,
albowiem jej wyjściowa postać leuco jest od razu przerabiana przez wciąż działający Y" na żółty flavonol, a
dopiero gdy gen G" znowu odwraca tę reakcję, daje możność rozpoczęcia działania genowi S", ostatecznemu
twórcy czerwieni.
Rozumiecie chyba teraz, jak różnorodne kombinacje cech mogą pojawiać się przy takim zespole, jeżeli
choćby jeden z genów zmieni się, czyli ulegnie mutacji. A przecież życie wykazuje, że w kwiatach tych roślin
występują w dodatku deseniowe zestawienia barw, na przykład żółte z czerwonymi środkami, co wskazywałoby
na mutowanie genów tylko na poszczególnych odcinkach organizmu.^
A oto drugii~tym razem zwierzęcy" przykład. W drodze mutacji w hodowlach słynnej muszki owocowej
pojawiały się osobniki z czerwonymi oczami...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]