[ Pobierz całość w formacie PDF ]
amunicją... Powstańcy będą tego potrzebowali, gdy islamiści złamią zawieszenie broni. Do tej
pory łamali wszystkie. Mając broń chrześcijanie będą mogli przeciwstawić się ekspedycjom
karnym. Poza tym odbiorcą tego jest człowiek, który ma pierścień z naszym herbem.
Szef zamyślił się poważnie.
- I pomyśleć, że ja, pracownik Ministerstwa Kultury - podkreślił to słowo - i Sztuki
będę szmuglował broń, aby tubylcy w Sudanie mogli się nawzajem wyrzynać...
- A jeśli nas zestrzelą? - zapytałem złośliwie.
- Nie zestrzelą. Idziemy na ośmiu tysiącach metrów i mamy obstawę w postaci
jednego Miga.
- A jaki jest twój udział w tym interesie? - zapytałem.
- Przenośny radar - klepnął w jedną ze skrzyń. - Sudańczycy chcieli go kupić, ci z
Etiopii chcieli sprzedać, ale był problem z przekazaniem pieniędzy. Dałem srebro i na
południu też dostanę srebro. Tylko dwa razy więcej.
- Radar to niby nie broń - zauważył szef.
- Ale też może zabijać - mruknąłem. - No nic. Będziemy martwili się, kiedy
przybędziemy na miejsce.
- Gryzie mnie pewien problem - odezwał się pan Tomasz. - Skoro te kontenery są
przystosowane do zrzucania, to jak my wysiądziemy?
- Tą samą drogą - Maciek klepnął trzy spadochrony leżące pod ścianą.
- Mam tak po prostu wyskoczyć? - zdziwił się szef.
- To proste - uspokoił go Maciek.
- Tak jak w dowcipie, że najpierw ciągnie się jeden uchwyt, potem drugi, a jeśli nadal
nic się nie otwiera, to w kieszeni jest instrukcja? - westchnął przełożony.
- Będziemy skakać z wymuszonym otwarciem czaszy - uspokoił go Maciek. - Nie
trzeba będzie za nic ciągnąć. Zawsze musi być ten pierwszy raz. Zresztą w najgorszym
wypadku możemy zawrócić do Etiopii.
- Co, ja nie skoczę? - oburzył się szef.
Minęła jeszcze godzina. Zadzwonił dzwonek.
- Czas - powiedział Maciek.
Zapięliśmy spadochrony.
- Ciągnę w razie czego za to? - pan Tomasz dla upewnienia się musnął uchwyt.
- Spadochron wyzwoli linkę asekuracyjną - wyjaśnił Maciek. - A w razie czego
mechanizm zabezpieczający odpali automatycznie. Jest ustawiony. Proszę policzyć do
piętnastu. Przy piątce powinna otworzyć się czasza. Jeśli nie, przy dziesiątce zadziała
mechanizm zabezpieczający.
- Czyli w ogóle nie trzeba ciągnąć - uspokoił się Pan Samochodzik.
Wyjaśniłem mu, jaką pozycję powinien przyjąć po skoku. Maciek dzwignią otworzył
rampę i zręcznie pozsuwaliśmy kontenery. Samolot bardzo powoli zataczał łuk. Skrzynie
znikały w ciemnościach.
- Wysokość dwa i pół tysiąca - poinformował Maciek.
Zapiąłem linkę asekuracyjną spadochronu szefa. Przez chwilę stał niepewnie nad
otwierającą mu się pod nogami przepaścią, a potem skoczył. Patrzyłem w dół. W ciemności
wykwitła czasza spadochronu. Zwinąłem linkę.
- Twoja kolej - odwróciłem się do Maćka, który korbą podciągał rampę. Docisnął
bezpiecznik i zablokował zamek, po czym stanął w drzwiach. Zaczepiłem linkę i skoczył.
Jeden z pilotów wyszedł na chwilę z kabiny. Wyjaśnił mi na migi, że zabezpieczy drzwi.
Kiwnąłem głową i skoczyłem. Powietrze uderzyło mnie jak młot, przekoziołkowałem
kilkakrotnie. Błyskawicznie zdusiłem uczucie paniki i przyjąłem postawę zalecaną przez
jednego z pionierów spadochroniarstwa, Leo Valentina. Rozłożyłem ręce i lekko odgiąłem do
tyłu nogi. Spadałem w kompletną ciemność. Nad głową miałem pokryte gwiazdami niebo. Na
lewo od siebie zauważyłem spadochron Maćka. W tej chwili strzelił mechanizm spustowy.
Czasza nadmuchana gazem błyskawicznie rozłożyła się. Szarpnęło mną zdrowo. Popatrzyłem
na wysokościomierz. Tysiąc z hakiem. Uspokojony spoglądałem w dół. Księżyc wychylił się
zza chmur. Zobaczyłem lekko sfaldowaną powierzchnię ziemi. Białe plamy znaczyły miejsca,
w których kontenery uderzyły w grunt. Zauważyłem jeden spadochron, ale nie widziałem
Maćka czy szefa. Zciągnąłem lekko linki, aby skierować się w tamtą stronę. Ziemia zbliżała
się szybko. Przygotowałem się. Piach był dość miękki. Uderzyłem nogami i przetoczyłem się
kilka razy. Poderwałem się z ziemi niemal natychmiast. Zwinąłem byle jak spadochron i
przygniótłszy go kamieniem ruszyłem w stronę miejsca, gdzie jak mi się wydawało
wylądował ktoś z naszej paczki. Po chwili wyrosła przede mną niewysoka sylwetka. Maciek.
- Widziałeś gdzieś szefa? - zapytałem.
- Zniosło go trochę na południe - powiedział. - Zaraz go odszukamy.
Ruszyliśmy przez piasek. Trafiliśmy na jeden z kontenerów. Wyglądał na
nieuszkodzony.
- Tam coś się rusza - Maciek wskazał ręką.
Poszliśmy w stronę, z, której rozlegały się dziwne dzwięki. Coś sporego gramoliło się
z piasku. Nasz przyjaciel zapalił latarkę. Strumień światła wyłowił z mroku osiodłanego
wielbłąda.
- Pewnie odbiorcy przesyłki są już na miejscu - zauważyłem.
Pokręcił przecząco głową.
- To siodło wojskowe - powiedział. - Coś mi się tu nie zgadza.
W ciemności zapłonęło kilkanaście halogenowych reflektorów. Padłem na ziemię, ale
i tak nic nam to nie dało. Blask wyłowił z mroku kontenery leżące wokoło, kilkadziesiąt
wielbłądów oraz licznych żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału.
- No, to jesteśmy uziemieni - mruknąłem.
ROZDZIAA JEDENASTY
W KAJDANACH " CO POWIEMY ZLEDCZYM " SZUBIENICA "
PSYCHOLOGIA " RATUNEK " SZEF W MUNDURZE " SYGNET
MAPETE " KOEGZYSTENCJA
Siedzieliśmy zakuci w kajdany w glinianej lepiance. Po podłodze łaziły karaluchy, w
oknie były kraty, a za drzwiami stał żołnierz z automatem. Zwiatło.
- Szefowi chyba udało się zwiać - zauważył Maciek. - Marna to dla nas pociecha, ale
zawsze...
- Jak sądzisz, co z nami zrobią?
- Prawdopodobnie przekażą gdzieś dalej - westchnął. - Pan może ocaleje, jeśli w
Polsce złapano ostatnio jakichś sudańskich szpiegów, to może wymienią. Ja mam raczej
kiepskie szansę, ale też prawdopodobnie przeżyję. Tu nie wolno wykonywać wyroków
śmierci na osobach poniżej szesnastego roku życia.
- Trzeba uzgodnić wersję na wypadek procesu.
- Co mamy powiedzieć? - zamyślił się. - Złapali nas w paskudnym miejscu. Powiemy,
że spacerowaliśmy po ciemku ubrani w rozłożone spadochrony, a tu nagle zaczęły spadać z
nieba jakieś kontenery?
- W takie wyjaśnienie nie uwierzą.
- A może inaczej. Sudan? Jaki Sudan? Lecieliśmy do Konga!
- Broń? Jaka broń? W kontenerach miały być tekstylia - zaproponowałem.
- Wykiwali nas somalijscy dostawcy - uzupełnił.
- Dlaczego somalijscy? - zdziwiłem się.
- Bo z Etiopią Sudan prowadzi wojnę, a z Somalią dotąd się nie zdarzyło. Hm, to jest
jakiś pomysł - mruknął. - Wyprzeć się wszystkiego. Lecieliśmy spokojnie z kontenerami
tekstyliów do Konga. Po drodze pilot zaczął mieć problemy z maszyną i trzeba było wyrzucić
ładunek. Skoczyliśmy za nim, żeby uchronić go przed zagubieniem...
- Obawiam się, że szybko sprawdzą, iż nie jesteśmy biznesmenami, poza tym ładunek
powinien być ubezpieczony, co zwalnia nas z konieczności skakania za nim. No i chyba
przestrzeń powietrzna Sudanu jest teraz zamknięta.
- Owszem, ale to wina pilota. Widocznie drań skrócił drogę naruszając ich granicę.
- Nie uwierzą.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]