[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i do kompletu kanapka oraz fotel. Mebelki były białe, ze złoceniami, obicia miały
szkarłatne.
62
Ta odrobina bieli i szkarłatu na tle czarnych, drewnianych ścian tworzyła cie-
kawy, lecz nie zamierzony chyba efekt: jeszcze bardziej podkreślała czerń. Sala
balowa wydawała się ponura, co chyba sprzeczne było z założeniem jej budowni-
czych, miała przecież raczej wesołe przeznaczenie. Trochę dziwiłem się upodo-
baniom dawnego właściciela dworu w Janówce. Ale może w świetle żyrandoli,
przy dzwiękach muzyki sala ta przybierała odmienny wygląd?
Niezależnie jednak od moich wrażeń, cieszyłem się, że jest. Zwietnie nada-
wała się na główną salę ekspozycyjną muzeum. Można w niej było rozstawić
oszklone gabloty i regały z eksponatami dla zwiedzających.
Z ulgą ją jednak opuściłem i wyszedłem do parku, gdzie jasno świeciło słońce.
Nie dawało już zbyt wiele ciepła, było nawet zimniej niż we wczorajszy deszczo-
wy dzień. Ale z przyjemnością szedłem po zwałach zeschniętych liści, wdychałem
chłodne powietrze póznej jesieni. Idąc tak wolniutko i słuchając szelestu liści pod
nogami, wciąż rozmyślałem o minionej nocy.
Czy naprawdę wino zostało zatrute środkami nasennymi? A może po prostu
nasze głowy nie są przyzwyczajone do starego burgunda i stąd ten mocny sen
i poranna schorzałość?
Jeśli jednak ktoś zatruł wino, zrobił to tylko w jednym celu: aby swobodnie
krążyć nocą po naszym dworze. Zladów jednak żadnych nie pozostawił. To ja
a oskarżały mnie moje buty polazłem nocą do biblioteki i wpadłem w przygo-
towaną przez siebie pułapkę. Po co tam poszedłem?
Nie! Mogłem przysiąc, że nie byłem nocą w bibliotece. Lecz jednocześnie
jakąż miałem pewność, że stare wino nie podziałało na mnie aż w tak dziwny
sposób? Może straciłem świadomość i nie wiedząc o bożym świecie, wędrowałem
nocą po starym dworze?
Ale skutek tej sprawy był dla mnie dość przykry: moi współpracownicy zno-
wu stracili do mnie zaufanie. Nie mieli go dawniej, potem zdobyłem go odrobinę,
imponując im swoją wiedzą. A teraz straciłem i tę resztę przez kradzież gąbki
z łazienki i zastawienie pułapki, w którą sam wpadłem. Na miejscu moich współ-
pracowników uznałbym swoje zachowanie za co najmniej dziwne. Byłem pewien,
że jeśli znowu zdarzy się coś niezwykłego, mnie za to obwinią.
Tak rozmyślając okrążyłem dwór i znalazłem się w ogrodzie.
Nikt go od lat chyba nie uprawiał, na grządkach i rabatach rósł wysoki po
kolana chwast. Wiśnie, czereśnie, jabłonki i grusze miały wiele zmarzniętych
i połamanych gałęzi, których nie usunęła ręka ogrodnika. Mały staw, usytuowany
w ogrodzie, zarósł trzcinami, stał się bajorem, gdzie gniły jesienne liście.
Nad brzegiem stawu rosła kępa bzów i starych wierzb płaczących. Kryła ona
mały budyneczek, być może świątynię dumania lub rodzaj świątyni Sybilli ,
zbudowanej w czasach, gdy właściciele takich dworków, a przede wszystkim ich
małżonki rozczytywały się w sielankach pasterskich i w swych parkach pragnęły
63
posiadać romantyczne zakątki, niekiedy nawet ze sztucznymi ruinami, świątynia-
mi, kaskadami szemrzących strumyków.
Zwiątynia dumania w ogrodzie w Janówce kształtem, swoim przypomina-
ła grobowiec, z tą różnicą, że jego kwadratowe pudło wsparte było kilkunasto-
ma klasycystycznymi kolumienkami, a pod czterospadowym dachem przebiegał
fryz z uskrzydlonymi gryfami, które wyglądały teraz, jakby przebyły ogromny
kataklizm: miały połamane skrzydła, utrącone nosy i uszkodzone szponiaste łapy.
Cały zresztą ten budynek robił odpychające wrażenie. Był straszliwie odrapany;
ongiś biały, teraz wyglądał jak ostrzelany seriami karabinów maszynowych.
Drzwi do świątyni były zupełnie nowe, z dębowych desek, zamknięte na za-
mek. Ktoś starannie zabezpieczył dostęp do wnętrza, co wydawało się tym dziw-
niejsze, że nie kryło ono żadnych cennych rzeczy. Przekonałem się o tym zagląda-
jąc przez małe okienka z wybitymi szybami. W niedużej salce walały się połama-
ne ławki ogrodowe i gipsowe rzezby, które ongiś chyba stały w parku i ogrodzie.
Zobaczyłem kamiennego lwa, kilka gipsowych figur bez głów i rąk, jakąś oku-
lałą postać, będącą kiedyś zapewne pięknym Apollinem. Pod ścianą leżała naga
Diana, a tuż obok stał Kupidyn, niestety, bezrobotny, bo z połamaną strzałą.
Smutne to, prawda? usłyszałem za swymi plecami głos panny Wierz-
choń.
Z okna swego pokoju zobaczyła, jak szedłem tutaj i też wyszła na spacer.
Smuci mnie widok tych okaleczonych, bezużytecznych rzezb powie-
działa. Dawniej uważano, że są piękne. A teraz leżą tu jak umarłe, w grobow-
cu.
Może nigdy nie były naprawdę piękne? odrzekłem.
Niech pan spojrzy na tego Kupidyna zajrzała przez okienko do wnę-
trza. Jak smutno pomyśleć, że jego łuk nie wypuści już żadnej strzały w niczyje
serce.
Och, tego nigdy nie można być pewnym uśmiechnąłem się, bo bardzo
podobały mi się jej słowa. Niech pani raczej pomyśli: jego strzała tak głęboko
utkwiła w czyimś sercu, że się złamała. Rozpalił jakąś wielką, romantyczną mi-
łość. Sprawił komuś ból lub przyniósł wielkie szczęście. Lecz może nocą zakłada
na cięciwę swego łuku jakąś inną strzałę. Niech pani tu nie przychodzi, aby pani
nie trafił. . .
Zerknęła na mnie ciekawie, jakby mnie po raz pierwszy zobaczyła.
Nie sądziłam, że pan jest romantykiem. . .
A gdy tak stała przede mną w szarym, jesiennym płaszczyku, z gołą głową
i jasnymi, po chłopięcemu obciętymi włosami, z czerwoną apaszką pod szyją,
wydała mi się nad wyraz ładna.
I być może właśnie w tej chwili powiedzielibyśmy sobie kilka ciepłych słów,
po których stopniałyby lody pomiędzy nami. Ale przez ogród szedł ku nam sta-
64
ry Janiak. Maszerował szybko, jakby niepokoiło go, że tak długo stoimy obok
świątyni, albo miał nam coś ważnego do powiedzenia.
Czy pan się nie gniewa, że dziś jeszcze nie napaliłem w piecach? za-
pytał z obawą w głosie. Zaspałem. Zmógł mnie sen, dopiero przed chwilą się
obudziłem.
Nie pił pan wina? zagadnęła go panna Wierzchoń.
A ja mruknąłem do siebie:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]