[ Pobierz całość w formacie PDF ]

swoim biurku, przybijającego pieczątki na ostatnich nabytkach biblioteki.
Był więc mały staruszek, młody człowiek o jasnych włosach, młoda kobieta pracująca
tu nad dyplomem - i ja.
Od czasu do czasu któreś z nas podnosiło głowę, rzucało szybkie i nieufne spojrzenie
na pozostałą trójkę, jakby się jej bojąc. W pewnej chwili staruszek wybuchnął śmiechem:
zauważyłem, że dziewczyna zadrżała od stóp do głów. Udało mi się jednak odczytać z
odwrotnej strony tytuł powieści, którą czytał: była to humoreska.
Za dziesięć siódma. Pomyślałem nagle, że o siódmej zamykają bibliotekę. Jeszcze raz zostanę
wrzucony w miasto. Gdzie pójść? Co z sobą zrobić?
Staruszek skończył powieść. Ale nie odchodził. Bębnił palcem w stół, suchymi
regularnymi uderzeniami.
"Proszę panów - powiedział Korsykanin - zaraz zamykamy." Młody człowiek poderwał się i
rzucił mi krótkie spojrzenie. Młoda kobieta odwróciła się do Korsykanina, a potem znów
wzięła książkę i zdawała się pochłonięta lekturą.
"Zamykamy" - powiedział Korsykanin w pięć minut pózniej.
Staruszek skinął głową z niewyrazną miną. Młoda kobieta odsunęła książkę, ale nie
wstała. Korsykanin zdawał się nie pojmować. Zrobił kilka wahających kroków, a potem
przekręcił kontakt. Zgasły lampki na stołach. Paliła się tylko lampa na środku pod sufitem.
"Trzeba wyjść?" - zapytał łagodnie staruszek.
61
Młody człowiek wstał powoli, ociągając się. Chodziło o to, komu najdłużej zejdzie na
wkładaniu płaszcza. Kiedy wychodziłem, kobieta jeszcze siedziała, położywszy rękę na
książce.
Na dole drzwi wejściowe otwierały się w noc. Młody człowiek wychodzący pierwszy
odwrócił się, powoli zszedł po schodach, przeszedł przez hall; przystanął na chwilę na progu,
a potem rzucił się w noc i zniknął.
Znalazłszy się na dole uniosłem głowę. Po chwili opuścił czytelnię staruszek,
zapinając płaszcz. Kiedy zszedł trzy pierwsze stopnie, wybiegłem i zanurkowałem z
zamkniętymi oczami.
Na twarzy poczułem pieszczotliwą świeżość. Ktoś gwizdał w dali. Rozwarłem oczy:
padało. Lekki i cichy deszcz.
Plac oświetlony spokojnym światłem czterech latarń.
Prowincjonalny plac w deszczu. Młody człowiek oddalał się wielkimi krokami; to on
gwizdał: miałem chęć krzyknąć do dwu pozostałych osób, nie wiedzących jeszcze, że mogą
wyjść bez obawy - że grozba przeminęła.
Na progu ukazał się staruszek. Z zakłopotaną miną potarł policzek, potem uśmiechnął się
szeroko i otworzył parasol.
SOBOTA RANO
Urocze słońce, z lekką mgiełką wróżącą pogodny dzień.
Zjadłem śniadanie w cafe Mably.
Kasjerka, pani Florent, posłała mi wdzięczny uśmiech.
Zawołałem od stolika.
"Czy pan Fasquelle jest chory?
- Tak, proszę pana; straszna grypa: musi poleżeć parę dni. Dziś rano przyjechała z Dunkierki
jego córka. Zostanie, żeby się nim opiekować." Po raz pierwszy, odkąd otrzymałem list od
Anny, jestem naprawdę szczęśliwy, że ją znów zobaczę. Co robiła przez te sześć lat? Czy
będziemy skrępowani, kiedy się zobaczymy? Anny nigdy nie jest skrępowana. Przywita mnie
tak, jakbyśmy się rozstali wczoraj. %7łebym się tylko nie wygłupił i nie zniechęcił jej na
początku. Pamiętać, że nie wolno podać jej ręki, jak wejdę: nie znosi tego.
Ile dni spędzimy razem? A może przywiozę ją do Bouville? Wystarczyłoby, żeby tu była
przez kilka godzin; żeby przespała jedną noc w hotelu "Printania". Potem byłoby już zupełnie
inaczej. Już bym się nie bał.
Po południu
Kiedy w zeszłym roku po raz pierwszy byłem w muzeum w Bouville, uderzył mnie
portret Oliviera Blevigne.
Naruszenie proporcji? Perspektywy? Nie umiałem tego określić, ale coś mi
przeszkadzało: ten deputowany nie czuł się dobrze na swoim portrecie.
Oglądałem go od tego czasu wiele razy. Ale moje zakłopotanie trwało. Trudno
przypuścić, że Bordurin, nagrodzony w Rzymie, uczczony sześcioma orderami, popełnił
błędy w rysunku.
Ale tego popołudnia, kartkując stary komplet "Satyryka z Bouville", rewolwerowca,
którego właściciel został pod czas wojny oskarżony o zdradę stanu, poczułem, że wpadłem na
trop prawdy. Wyszedłem zaraz z biblioteki, żeby przejść się po muzeum.
Przemknąłem przez ciemnawy przedsionek. Stąpałem bezgłośnie po biało-czarnej
posadzce. Wokół mnie całe zgromadzenie gipsowych postaci załamujących ręce. Przechodząc
przed dwojgiem drzwi zauważyłem popękane wazy, talerze, niebieskiego i żółtego satyra na
postumencie. To była sala Bernard-Palissy poświęcona ceramice i sztukom stosowanym. Ale
ceramika mnie nie bawi.
62
Jakiś pan i pani w żałobie oglądali z szacunkiem te garnki.
Ponad wejściem do wielkiego salonu - zwanego też salonem Bordurin-Renaudas -
zawieszono, zapewne niedawno, nie znane mi wielkie płótno. Nosi podpis Richarda Severand
i nazywa się: Zmierć samotnika. To dar państwa.
Samotny mężczyzna leży na łóżku - nagi do pasa.
Tors ma trochę zielony, jak przystoi zmarłemu. Pościel w nieładzie świadczy o długiej
agonii. Uśmiecham się myśląc o panu Fasquelle. Nie był sam: opiekowała się nim córka. A na
obrazie służąca-kochanka, o rysach napiętnowanych przez występek, otworzyła już szufladę
od komody i liczy talary. Przez uchylone drzwi, w półmroku można dojrzeć mężczyznę w
kaszkiecie, czekającego z papierosem przyklejonym do dolnej wargi. A przy ścianie kot
chłepcze obojętnie mleko.
Człowiek ten żył tylko dla siebie. Toteż spotyka go surowa i zasłużona kara, nikt nie
przyszedł do łoża zmarłego, aby zamknąć mu oczy. Ten obraz był dla mnie ostatnim
ostrzeżeniem: jeszcze czas, jeszcze mogłem zawrócić. Jeśli jednak bym je zlekceważył,
powinienem wiedzieć, że w wielkim salonie, do którego miałem wkroczyć, wisiało na
ścianach ponad pięćdziesiąt portretów.
Jeśli wyłączyć kilku młodych ludzi, których rodziny straciły zbyt wcześnie, a także
matki przełożonej pewnego sierocińca, żadna z wyobrażonych tam osób nie umarła samotnie,
nikt z nich nie umierał bez dzieci i testamentu, nikt bez ostatnich sakramentów. W tym dniu,
jak i w poprzedzających, w porządku wobec Boga i świata, ludzie ci przesunęli się łagodnie w
śmierć, aby żądać dla siebie własnej cząstki wiecznego żywota, do którego mieli prawo.
Gdyż mieli prawo do wszystkiego: do życia, do pracy, do bogactwa, do władzy, do
poważania. A na koniec do nieśmiertelności.
Rozmyślałem jeszcze chwilę, a potem wszedłem. Koło okna spał dozorujący. Jasne
światło wpadające przez szyby tworzyło plamy na obrazach. W tej prostokątnej sali nie było
niczego żywego prócz kota, który uciekł wystraszony moim wejściem. Poczułem jednak na
sobie spojrzenie stu pięćdziesięciu par oczu.
Ci wszyscy, którzy tworzyli elitę miasta Bouville w latach 1875 do 1910, znajdowali
się tutaj, mężczyzni i kobiety, odmalowani skrupulatnie przez Renaudasa i Bordurina.
Mężczyżni zbudowali Sainte-Cecile-de-la-Mer. W roku 1882 założyli Związek
Armatorów i Kupców Bouville, "aby zebrać w jedną potężną całość wszystkie dobre chęci,
współpracować nad dziełem naprawy narodowej i doprowadzić do porażki stronnictwa
zamieszek..." [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •