[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Assiniboinów, a to wcale niepotrzebne.
Kolacja wypadła dość skromnie i upłynęła w smętnym nastroju.
Byłem mocno zaniepokojony przedłużającą się nieobecnością
Mitchella. Wyczuwałem, że Karol również zaczyna się
denerwować.
 A może by jednak spróbować go odszukać? Jak myślisz,
Karolu?
Potrząsnął przecząco głową.
 Już ci mówiłem, że to nie ma sensu. Popatrz tylko, jak
ciemno.
Rzeczywiście, noc była bezksiężycowa. Po niebie ciągnęły
pewnie chmury, bo wszystkie gwiazdy poznikały.
 A jak mu się coś stało?  wróciłem do swych obaw.
Karol uderzył się dłonią po kolanie.
 Ot i kłopot  powiedział.  Nie ma nic gorszego
jak takie oczekiwanie, ale co nam innego pozostaje?...
Czekaliśmy więc, na wpół drzemiąc, na wpół czuwając, przez
całą noc. Mitchell nie wrócił.
Było jeszcze szaro, na dnie wąwozu leżały głębokie cienie, gdy
osiodłaliśmy konie. Przodem ruszył Karol starając się wybierać
piaszczyste lub porosłe trawą miejsca. Posuwaliśmy się wolno,
bacznie rozglądając się dokoła. Po pół godzinie takiej wędrówki
Karol zatrzymał się, zeskoczył z konia.
 Co takiego?  zapytałem.
Wskazał końcem lufy sztucera. Na płaszczyznie złocistego
piasku czerniał wielki krąg. Popiół, nie dopalone resztki gałęzi,
wiele śladów kopyt.
Karol badał to wszystko bardzo dokładnie, pochylony nad
ziemią. Wreszcie wyprostował się.
 To stara historia, sprzed dwóch lub trzech dni.
 Czy Mitchell był tutaj?
 Chyba tak, ale tyle tu odcisków stóp, że trudno
się zorientować. Jedno jest pewne  ani śladu mokasynów.
Obozowali tu sami biali. Spójrz, odciski kopyt końskich. Dwa
konie podkute, dwa inne to indiańskie mustangi. Widzisz?
Przytaknąłem.
 Ale gdzie sierżant?
 Musiał pójść dalej. Ruszajmy.
Powlekliśmy się noga za nogą. Szum wodospadu powoli
zacichał. Zciany wąwozu rozstąpiły się nieco, a ponieważ niebo
zaczęło się właśnie przecierać, dokoła nas pojaśniało. Teraz już
można było posuwać się szybciej. I tak minęło następne pół
godziny.
Rozdzieliliśmy się. Karol jechał prawym, ja lewym brzegiem
rzeczki. Natrafiłem na świeże ślady kopyt. Trawa była wydeptana,
a w środku tej wydeptanej płaszczyzny znowu czernił się
wypalony krąg. Gestem przywołałem Karola. Zeskoczył z konia i
klęcząc począł pilnie badać teren. Poszedłem za jego przykładem.
Zwróciłem uwagę na czarny otwór widniejący w zboczu wąwozu,
na wysokości około dwóch jardów od dna. Wspiąłem się i
zajrzałem do wnętrza. Było tam zupełnie ciemno. W pewnej
chwili wydało mi się, że w głębi tej naturalnej jaskini coś szeleści.
Potem usłyszałem odgłos przypominający mruczenie. Ostrożnie
zszedłem starając się nie strącić ani jednego kamyczka.
 Karolu  powiedziałem półgłosem  tam kryje się
jakieś zwierzę. Może niedzwiedz?
 Niedzwiedz? Niemożliwe. Ale trzeba to zbadać.
Naprędce roznieciliśmy mały ogień. Przygotowałem
dwie prymitywne pochodnie. Stanęliśmy z obu stron otworu
jaskini. Jedną z pochodni cisnąłem w głąb. Zaraz
zgasła.
 Masz rację  szepnął Karol  tam coś jest. Zaczekaj.
Ześliznął się na dół. Nasłuchując obserwowałem jednocześnie,
jak osmala i zwęgla drugą gałąz. Wreszcie buchnęła jaskrawym
płomieniem. Karol wrócił.
 Trzymaj. Ja wejdę pierwszy, ty za mną. Stań z lewej strony
i podnieś pochodnię, jak możesz najwyżej. No, uwaga!
Wsunęliśmy się do wnętrza. Uczyniłem tak, jak mi polecił.
Migotliwy płomień drgał wśród głazów wystających ze ścian i
sklepienia. Pod nogami chrzęścił żwir. Natężyłem wzrok, ale w
zasięgu płomienia nic nie dostrzegłem.
Dalej blask rozpraszał się, ginął w ciemnościach. Okazało się, że
jaskinia jest dłuższa, niż można się było spodziewać. Karol stał z
karabinem przy ramieniu, choć przed nami nie ukazał się żaden
cel. A jednak... Tak, bez wątpienia, z wnętrza ciemności dobiegł
do nas cichy dzwięk, niby jakiś szelest. Wolno, wolniutko, krok za
krokiem zaczęliśmy posuwać się dalej. Chrzęszczący żwir,
kostropate ściany, nic poza tym. Tak dotarliśmy do litej skały, za- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •