[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ale życiodajna krew i nasienie ojcowskiej Klonowej Wioski wciąż krąży
w moim ciele. Może i ja byłem przygaszony od moich pierwszych dni.
Również jestem ogromnie powściągliwy. Urodziłem się w znaku tygrysa,
a kiedy ukończyłem dziewiętnaście lat, pozostawiłem dom i przeniosłem
się do miasta. Gdy wracam myślami do czasu młodości, widzę siebie
niczym małe tygrysiątko, przycupnięte pod okapem domu ojca. Moje
ciało jaśnieje ciemnoniebieskim połyskiem, kiedy wpatruję się w półcień,
w jakim żyła cała moja rodzina, półcień pogłębiający się z biegiem lat.
Ostatnich ośmioro członków naszego klanu żyło w strefie cienia.
Zeszłej zimy stałem na ulicy miasta, przyglądając się własnemu
cieniowi, który powstał w świetle latarni. Nagle uświadomiłem sobie, że
wchodzi mi to ostatnio w nawyk. Miejskie światła są zawsze tak białe i
nieporuszone jak śnieg. Odkryłem, że mój cień na chodniku jest dziwnie
wydłużony, przypomina trzcinę uginającą się pod podmuchem wiatru.
Podążał za mną. Skuliłem ramiona
i pochyliłem się ku metalowemu słupowi neonowej lampy. Odkryłem,
że nocą w mieście cień przybiera kształt zbiega. Przejął mnie lęk, drżąc
zakryłem głowę i rzuciłem się do ucieczki. Jestem taki sam jak mój
ojciec. Uciekałem jak szalony w złowieszczym półmroku ulic przed
cieniem ojca. Ten surrealistyczny pościg nadał zwykłemu otoczeniu
transcendentną naturę. Wtedy zrozumiałem: biegłem w poszukiwaniu
własnego życia, a jednocześnie uciekałem przed nim.
Mam bolesną świadomość, że tego typu dziwne doświadczenia
zawsze wiążą się przeszłością. Przypominam sobie wieczory sprzed lat i
ojca stojącego przy moim wysokim metalowym łóżku. Jedną ręką gładził
mnie po twarzy, drugą przykładał do własnego czoła, potem odwracał się
i spoglądał na nasze cienie zmieniające kształty na podłodze. Mijał czas,
skończyłem wreszcie dwadzieścia sześć lat.
Jesteście moimi przyjaciółmi. Powiem więc wam, że jestem
nieodrodnym synem ojcem. Nie nazywam się Su Tong. %7łyjąc w
mieście,rozwinąłem w sobie przyzwyczajenia, które odziedziczyłem po
nim i które rozwijałem przed waszymi oczami niczym biały pogrzebowy
całun. Lubię przyglądać się swojemu cieniowi. Zeszłej zimy, po
wieczorze z wami, kiedy piliśmy razem wino z sorgo, wyciągnąłem
butelkę czerwonego tuszu i narysowałem na ścianie sylwetki ośmiorga
członków mojej rodziny. Napisałem też wiersz, który chciałem wsunąć
między kartki książki opowiadającej o mojej młodości. Ten niedorzeczny
i nieskładny wiersz, napisałem we własnej obronie. Przedstawiłem w nim
wspaniałą przeszłość mojego klanu. Wyobraziłem też sobie czerwone i
czarne linie nieszczęść, które pokiereszowały ścieżki jego członków.
Stworzyłem kilka początków i kilka zakończeń. Wreszcie zalałem się
łzami. Rozmazywałem tusz po całej kartce, wkładając w to wszystkie siły
i wreszcie nie sposób było odczytać ani słowa. Pamiętam tylko kilka
pierwszych linijek, które powstały w wielkim znoju:
Mój stary dom w Klonowej Wiosce Spowijała wiele lat cisza, My,
którym udało się uciec, Jesteśmy niczym węgorze Nie ma dla nas powrotu
Gdybym wrócił teraz i otworzył drzwi rodzinnego domu, zastałbym
tam tylko ojca i matkę. Pozostałych sześciorga członków rodziny już tam
nie ma. Szukają swego miejsca w świecie niczym węgorze wędrujące
przez błoto. Nie powrócili jeszcze do drewnianego domu.
Mój ojciec lubił suchą słomę. Przez wszystkie cztery pory roku jego
ciało wydzielało orzezwiający, czysty, cierpki zapach suchej słomy. Ta
cierpkość rodziła się w miejscach, gdzie skóra jest najbardziej
pomarszczona. Czy wiosną czy jesienią ludzie widzieli, jak szedł z
trudem ulicami ku naszej bramie, a na jego ramionach kołysał się kij z
zawieszonymi dwoma koszami pełnymi słomy. Ta cudowna, miękka,
żółtobrązowa słoma składana była w stogi i zalegała zarówno w dużym
pokoju, jak i w małym, który niegdyś należał do mnie. Ojciec kładł się na
tych stertach i głośno przeklinał moją drobną, delikatną matkę.
Nie umiem w żaden sposób wytłumaczyć jego niechęci do
rozstawania się ze słomą, tak samo jak nie daje się wyjaśnić zasad
rządzących w Niebie ani tego, co kieruje ludzką moralnością. Gdybym
prześledził wstecz linię naszego rodu, czy odkryłbym, że domostwo
mojego praprzodka pokrywała taka właśnie słoma? Może wszystkich
ośmioro członków mojej rodziny przyszło na świat obarczonych
pamięcią o tej właśnie słomie. Kiedy ojciec przyglądał się słomie
zgromadzonej w domu, stawał się czarownikiem. Kiedy podnosił garść
pełną słomy i przyglądał się jej uważnie w ostatnich promieniach
popołudniowego słońca, czuł w niej oddech swego zmarłego ojca.
Babcia Jiang, dziadek Chen Baonian, starszy brat Dingo i mała kobieta
Huanzi, wszyscy otrzymywali formę i postać dzięki słomie.
Ale nie było moim przeznaczeniem poznać tych krewniaków. Jak już
wspomniałem, ojciec najprawdopodobniej został uszkodzony jeszcze w
okresie płodowym. Kiedy pierwszy raz dowiedziałem się, że wszyscy
współtworzymy poszczególne ogniwa w wielkim tętniącym łańcuchu
życia, moje serce wypełnił słodki smutek. Pragnąłem poznać swoje
korzenie. Nagabywałem matkę, by opowiedziała mi o przodkach, ale ona
ich nie znała, nie pochodziła z Klonowej Wioski.
- Idz, poproś ojca, kiedy będzie pijany - mówiła.
Ojciec pod wpływem alkoholu, stawał się jeszcze cichszy niż zwykle.
Sypiał wtedy z matką w jednym łóżku, a spojrzenie jego przekrwionych
oczu było nieobecne i tajemnicze. Wyciągał ramiona i przytulał matkę
mocno do siebie. Przykładał wargi cuchnące wódką do mojego ucha i
powoli wyrzucał z siebie imiona przodków: babcia Jiang, dziadek Chen
Baonian, starszy brat Dingo, mała pani Huanzi. Powtarzał też wtedy w
kółko:  Tysiąc dziewięćset trzydziesty czwarty." A potem dodawał
głośno:  Tysiąc dziewięćset trzydziesty czwarty był rokiem katastrofy".
Tysiąc dziewięćset trzydziesty czwarty Czy wiesz?
Tysiąc dziewięćset trzydziesty czwarty Był rokiem katastrofy.
Przez pewien czas moją książkę do historii wypełniał rok 1934. Tysiąc
dziewięćset trzydziesty czwarty wybuchał siłą purpurowego światła,
które zajmowało wszystkie moje myśli. Czas, który nigdy już nie wróci.
W tym też okresie rozrastało się moje drzewo rodowe. Siadałem na nim
okrakiem i przeżywałem ponownie
zmienne koleje losu roku 1934. Kiedy zamierałem w takiej pozycji,
pierwsza z odmętów historii wyłaniała się moja babka, Jiang.
Babka Jiang stawiała mocno wąską kościstą stopę na zimnym,
błotnistym polu ryżowym. Stanowiła doskonały wizerunek wiejskiej
kobiety pracującej od wczesnej wiosny. W twarzy brudnej od błota
zwracały uwagę wydatne kości policzkowe. Pochylała głowę,
nasłuchując dziecka, które nosiła w łonie. Samą siebie postrzegała jako
dziką, nieuprawianą górą. Mężczyzna karczował ją, a następnie zasadzał
kolejno synów i córki, podobnie jak czyniłby z drzewami. Nienarodzone
dzieci wydawały się w niej szumieć i wprawiały jej ciało w kołysanie.
Wiosenne słońce bardzo wcześnie zaglądało do Klonowej Wioski.
Pierwsze jasne promienie pojawiały się na krętej ścieżce prowadzącej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •