[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zdoła się porozumieć z konduktorami, z urzędnikami komory celnej i z wszystkimi tymi
ludzmi, mówiącymi z nią po niemiecku, lecz tak szybko i niewyraznie, że jej wiadomości
zdobyte w gimnazjum pozwalały zaledwie na odgadywanie brzmienia poszczególnych słów.
W przedziale była sama. Usnęła dopiero nad ranem, a obudziła się w chwili, gdy pociąg
ruszał ze stacji w Częstochowie. Była zziębnięta, a przemęczenie, jakie dołączyło się do jej
straszliwego stanu nerwowego, sprawiło to, że posądzała siebie o obłęd. Szczękając zębami
wchodziła za stróżem, wnoszącym na schody jej walizki. Prędko i bez uśmiechu przywitała
się z gospodynią, a gdy znalazła się w swoim pokoju, czym prędzej zamknęła drzwi na klucz,
odgradzając się nimi od reszty strasznego świata. Długo leżała na łóżku w futrze i kapeluszu,
zalewając się łzami. Nie słyszała lub prawie nie słyszała troskliwego pukania do drzwi. Od-
dałaby pół życia za to, by móc przytulić się do kogoś, by komuś wyszlochać cały koszmar
swoich przeżyć.
Nikogo nie mam, nikogo...
Pawłowi nawet na oczy wstydziłaby się pokazać. Do Zielonki nie pojedzie za żadne skar-
by. Bo i po co?... Milczeć, zmuszać się do milczenia wówczas, gdy aż boli w piersiach od
potrzeby mówienia, gdy wstyd zamyka usta, a przysięga stoi nad nią jak czarna grozba. Nie,
nie wyjdzie stąd w ogóle, nie będzie z nikim mówiła, choćby chciała nie zastosować się do
narzuconej samotności, ta samotność była jedynym obecnie jej ratunkiem, jedyną osłoną...
Boże, Boże płakała Marychna.
Dopiero wieczorem, gdy w pokoju było już prawie ciemno, a pukanie gospodyni powtó-
rzyło się, ciężko podniosła się, zdjęła kapelusz, futro i rękawiczki. Przekręciła klucz w zamku
i natychmiast cofnęła się w najmroczniejszy kąt.
Co pani jest, panno Marychno? przerażonym głosem pytała gospodyni.
Nic, nic...
Ależ pani musiało coś się stać!
Bynajmniej, nic...
Pani jest pewno głodna? sięgnęła ręką do kontaktu.
Proszę nie zapalać histerycznie krzyknęła Marychna ja nie chcę, proszę nie zapalać.
Uspokój się, drogie dziecko, nie zapalę, jeżeli nie chcesz...
Gospodyni zbliżyła się do niej i zaczęła ją głaskać po włosach; z oczu Marychny popłynęły
znowu łzy.
Spokoju ciepłym szeptem mówiła gospodyni spokoju. Nie ma tak złych rzeczy na
świecie, które nie dałyby się odrobić...
Ręka łagodnie zsunęła się na wilgotną twarz, zsunęła się serdeczną pieszczotą i przycią-
gnęła głowę Marychny do piersi.
120
Sekunda wystarczyła Marychnie do odnalezienia w sobie przerażającego wspomnienia.
Dotyk piersi gospodyni napełniał ją panicznym strachem. Wyrwała się z jej objęć i odsko-
czyła do okna.
Proszę mnie nie dotykać zaczęła wołać błaganym głosem proszę mnie nie dotykać...
Co ci jest, biedactwo?! przeraziła się również gospodyni.
Proszę mnie nie dotykać powtarzała Marychna.
W półmroku widziała tylko szczupłą wysoką sylwetkę gospodyni i jej ręce, wyciągnięte,
jak się zdawało Marychnie chciwym, zachłannym ruchem.
Dam pani kropli walerianowych zdecydowała się wreszcie gospodyni i szybko wybie-
gła z pokoju.
To nieco opamiętało Marychnę.
Zachowuję się naprawdę jak wariatka usiłowała opanować nerwy, lecz w tejże chwili
przyszło jej na myśl, że może w rzeczywistości dostała pomieszania zmysłów... Przecież lu-
dzie, którzy mieli różne straszne wypadki w życiu, nieraz dostawali obłędu...
Niech pani to wypije, moje dziecko wróciła gospodyni i wyciągnęła do niej rękę z kie-
liszkiem.
Smak lekarstwa był mdły i przykry, Marychna ostrożnie, tak by nie dotknąć palców go-
spodyni, oddała kieliszek.
Powinna pani, panno Marychno, położyć się zaraz do łóżka. Pościelę pani.
Zabrała się do słania, pózniej przyniosła gorącą herbatę, od której w pokoju rozszedł się
zapach koniaku. Była tak dobra, że nie męczyła już Marychny pytaniami, że odeszła cicho,
zamykając za sobą drzwi. Marychna krótkimi spragnionymi łykami wypiła herbatę, mocną,
gorącą, aromatyczną. Siedziała chwilkę skulona na brzegu łóżka. Pomału zaczęły ją ogarniać
ciepło, spokój i senność. Rozebrała się i wślizgnęła się pod kołdrę.
Z początku myśli kłębiły się w głowie, a gdy usnęła, przekształciły się w straszne potwory,
które pochylały się nad nią, śmiały się, usiłowały zedrzeć z niej kołdrę... Wreszcie zapadła w
ciemną niemoc głębokiego snu.
Gdy się obudziła, musiało być bardzo pózno. Słońce iskrzyło się na zamarzniętych szy-
bach, w pokoju było jasno i pogodnie.
Nareszcie jest w Warszawie, nareszcie bezpieczna. Tu będzie miała możność obronienia
się, możność ucieczki. Przypomniał się jej olbrzymi mroczny labirynt korytarzy hotelowych,
pokrytych tak grubym suknem, że nie słyszała nawet tupotu swoich bosych nóg, kiedy w pa-
nicznym, bezrozumnym lęku uciekała na oślep owej pierwszej nocy.
Postąpiła wówczas niemądrze, nawet bardzo głupio, bezmyślnie. Gdyby się zastanowiła,
gdyby mogła się zastanowić, że jest wśród obcych, że nie potrafi przed nikim wytłumaczyć
się ze swego strachu, ze wstrętu, który jej zaciskał gardło... Tu jest wśród swoich, tu może się
bronić. Myśl skoncentrowała się na drzwiach: czy klucz w zamku jest przekręcony?...
I tam zamknęła się w łazience, lecz w końcu musiała otworzyć... Jakie to straszne i jakie
obrzydliwe...
Czuła się dziś znacznie spokojniejsza, a przecież na każde wspomnienie kurczyły się jej
wszystkie mięśnie, a ręce zwijały się w piąstki i same podnosiły się do ust, jak u chorej małp-
ki w ogrodzie zoologicznym... Tak to nazywała tamta.
Kiedy wyjeżdżała z Warszawy, była w tak dobrym humorze, nawet starała się rozruszać
wciąż zamyślonego Krzysztofa. Krajobraz przesuwający się za szybą wagonu pochłaniał jej
uwagę do tego stopnia, że coraz rzadziej wspominała nawet Pawła. Pózniej Wiedeń, wielkie
słoneczne miasto, gdzie ludzie mówią głośno i wesoło, gdzie wszyscy, choćby się nie uśmie-
chali, wyglądają jak uśmiechnięci. Tu jeszcze była szczęśliwa. W hotelu miała osobny pokój,
a Krzysztof pocałował ją tylko na dobranoc i prędko wyszedł. Była tym nawet trochę rozcza-
rowana i odrobinę nań rozgniewana. Gdybyż mogła wiedzieć...
121
Wczesnym rankiem wyjechali. Krzysztof był ponury i milczał przez całą drogę, a ona po-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]