[ Pobierz całość w formacie PDF ]

smakosze, wybierając co lepsze kąski. Muskwa, rozpostarty na brzuszku, niemal między
łapami Tyra, chłeptał posokę i mruczał jak kot rwąc ząbkami delikatne mięso. Tyr, pomimo
że sapoos-oowin wypróżniło mu całkowicie żołądek i kiszki, zaczynał od przystawek.
Wydzierał wąskie płatki tłuszczu ułożone w jamie brzusznej i łykał je mrużąc ślepia.
Ostatnie błyski słońca padały spoza gór i noc płynęła tuż za zmierzchem. Gdy skończyli
jeść, panowała już głęboka ciemność, a Muskwa stał się zupełnie kwadratowy.
Tyr był z natury nadzwyczaj oszczędny. Nie marnował żywności. Gdyby mu się teraz
inny karibu nawinął pod łapę, zapewne darowałby mu życie. Jedzenia miał przecież na razie
w bród, chodziło tylko o to, by je należycie przechować.
Ruszył więc teraz w kierunku kępy jodeł, ale napęczniały Muskwa nie próbował nawet
iść za nim. Nie chciało mu się ruszać z miejsca, przy tym nie wierzył, by Tyr porzucał
naprawdę tak znaczną ilość mięsa. W dziesięć minut potem Tyr istotnie powrócił. W potężne
szczęki jak w kleszcze ujął zdobycz u nasady karku, po czym, idąc nieco bokiem, zaczął ją
wlec w kierunku gęstwiny. Dwulatek ważył zapewne czterysta funtów, ale Tyr poradziłby
sobie nawet ze znacznie większym ciężarem; jedynie ciągnąłby go wówczas idąc tyłem jak
rak. Dowlókł tedy swą zdobycz do pierwszych drzew, gdzie upatrzył poprzednio wgłębienie.
Tam ukrył ścierwo i zaczął je zasypywać suchym igliwiem, chrustem, korą i gałęziami.
Skończywszy powęszył nieco wokół i wyszedł znów na łączkę.
Nie wspiął się i nie pozostawił na drzewie swego znaku jako przestrogi dla innych
niedźwiedzi. Po prostu powęszył trochę wokoło, a potem wyszedł z gąszczu.
Tym razem Muskwa podążył za nim, kroczył jednak z trudem ze względu na swą
niebywałą objętość. Gwiazdy zabłysły właśnie na firmamencie, a w świetle tych gwiazd Tyr
zaczął się piąć stromym i poszarpanym zboczem wiodącym ku szczytom górskim. Szedł
coraz wyżej i wyżej. Wyżej niż Muskwa był kiedykolwiek w życiu. Minęli kotlinę zawianą
śniegiem. Minęli wąwóz poszarpany niby w wulkanicznym wybuchu. Wątpliwe, czy góral
nawet mógłby przejść tą drogą, którą Tyr prowadził Muskwę.
Wreszcie grizli stanął. Znajdowali się we framudze skalnej. Za sobą mieli niemal
prostopadłą ścianę. Pod nimi opadało w dół chaotyczne rumowisko głazów; głęboko w dole
leżała ciemna, bezdenna przepaść.
Tyr legł i po raz pierwszy od czasu otrzymania postrzałowej rany z westchnieniem ulgi
złożył ciężki łeb na wyciągniętych łapach. Muskwa przysunął się jak najbliżej do ciepłego
jego boku i obaj zasnęli rozkosznym snem sytych istot. Nad nimi gwiazdy lśniły coraz jaśniej,
a księżyc wspaniałym światłem posrebrzał szczyty górskie i dolinę.
ROZDZIAŁ VII
Po południu tego dnia, kiedy Tyr opuścił błotnistą sadzawkę, Langdon i Bruce dotarli do
przełęczy i zaczęli zstępować do doliny na zachód. Dochodziła druga, gdy minąwszy przełęcz
przewodnik zawrócił po konie, a Langdon przez lornetkę badał z wysokiej góry okolicę.
Kiedy wreszcie po dwóch godzinach Bruce zjawił się z dwoma wierzchowcami i Patelnią,
obaj ruszyli brzegiem strumienia, wzdłuż którego wędrował Tyr. Gdy o zmierzchu rozbili
obóz, dzieliło ich jeszcze parę mil od miejsca, w którym Tyr napotkał Muskwę. Jak dotąd nie
odnaleźli wcale na piasku śladów rannego zwierza; Bruce jednakże twierdził stanowczo, że
grizli idzie w tym właśnie kierunku, wędrując jedynie skalistym zboczem górskim.
— Mój miły Jimmy — zaczął przewodnik, gdy zasiedli po kolacji i palili fajki — kiedy
wrócisz na łono cywilizacji i będziesz pisał o niedźwiedziach, to proszę cię bardzo, nie bądź
takim idiotą jak większość twych kolegów. Przed dwoma laty miesiąc cały włóczyłem się z
jednym przyrodnikiem. Był tak zachwycony wycieczką, że obiecał mi przysłać parę tomów
swych bazgrot o życiu dzikich zwierząt. Dotrzymał słowa. Zacząłem czytać. Śmiałem się na
razie, a potem ogarnęła mnie taka pasja, żem wszystkie szpargały cisnął w ogień.
Niedźwiedzie są bardzo interesujące. Można o nich pisać całe tomy ciekawych rzeczy, nie
robiąc jednak z siebie wariata. Wystarczy być w zgodzie z prawdą!
Langdon potakująco skinął głową.
— Trzeba polować i zabijać, polować i zabijać całe lata, nim się odnajdzie prawdziwy
sens wielkich łowów! — rzekł z wolna, patrząc w ogień. — A gdy się pojmie tę najwyższą
rozkosz, gdy się jej odda serce i duszę, wtedy spostrzega się, że największą sumę wrażeń daje
nie morderstwo, ale właśnie oszczędzanie życia. Chodzi mi bardzo o tego grizli i będę go
miał; nie porzucę tych gór bez jego futra. Ale z drugiej strony, mogłem przecie dziś zabić dwa
inne niedźwiedzie, a nie próbowałem nawet strzelać do nich. Uczę się łowów i zaczynam się
naprawdę rozsmakowywać w polowaniu. A kiedy człowiek poluje, jak należy, uczy się wielu
rzeczy. Bądź spokojny, to, co napiszę o niedźwiedziach, nie będzie wyssane z palca.
Nagle obrócił się nieco i spojrzał na przyjaciela.
— Opowiedz no mi parę tych głupstw, któreś znalazł w książkach — rzekł. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •