[ Pobierz całość w formacie PDF ]

równi z własnymi dziećmi. Przyszło jej do głowy,
że Jurand może i wyda zaraz dziewczynę za
którego z sąsiadów, aby reszty dni pomiędzy swoi-
mi dożyć. O Zbyszku nie było co i myśleć, aby
mógł do Spychowa jechać, gdyż żebra dopiero mu
się zaczęły zrastać, i zresztą, któż mógł wiedzieć,
jak by był w Spychowie przyjęty? Wiedziała prze-
cie pani, że Jurand wręcz mu swego czasu Danusi
odmówił - i jej samej powiedział, że dla tajemnych
przyczyn nigdy na ich połączenie nie zezwoli.
Więc w ciężkim frasunku kazała wezwać do siebie
starszego spomiędzy przysłanych ludzi, aby go
o nieszczęście spychowskie rozpytać, a zarazem
czegoś się o zamiarach Jurandowych dowiedzieć.
I zdziwiła się nawet, gdy na jej wezwanie
wszedł człowiek zupełnie nieznany, nie zaś stary
Tolima, który tarczę za Jurandem nosił i zwykle z
nim razem przyjeżdżał - ów jednak odpowiedział
jej, że Tolima w bitce ostatniej z Niemcami okrut-
nie poszczerbion ze śmiercią w Spychowie się
zmaga, zaś Jurand ciężką chorobą złożony o pręd-
ki powrót córki prosi, gdyż coraz mniej widzi, a
za dni parę może i całkiem oślepnie. Prosił nawet
usilnie wysłannik, by zaraz, jak tylko konie odetch-
ną, wolno było wziąć dziewczynę, ale że to był
wieczór, sprzeciwiła się temu stanowczo pani -
272/334
zwłaszcza by i Zbyszkowi, i Danusi, i sobie do resz-
ty serca przez prędkie pożegnanie nie rozdzierać.
A Zbyszko już wiedział o wszystkim i leżał w
izbie jakby uderzony obuchem w głowę, a gdy
pani weszła i łamiąc ręce, ozwała się zaraz z pro-
ga: "Nie ma rady, boć to przecie ojciec!" -
powtórzył za nią jak echo: "Nie ma rady" - i
zamknął oczy jak człowiek, który się spodziewa,
że zaraz śmierć do niego przystąpi.
Lecz śmierć nie nadeszła, choć w piersiach
zbierał mu się żal coraz większy, a przez głowę
przelatywały mu myśli coraz ciemniejsze, takie
właśnie jak chmury, które gnane wichrem jedna
za drugą przysłaniają blask słoneczny i gaszą
wszelką radość na świecie. Rozumiał bowiem
Zbyszko równie jak i księżna, że gdy Danusia raz
do Spychowa wyjedzie, będzie dla niego tak jak
stracona. Tu wszyscy byli dla niego życzliwi, tam
Jurand może go nawet przyjąć ani wysłuchać nie
zechce, zwłaszcza jeśli go wiąże ślub lub jakaś in-
na nieznana przyczyna, równie jak religijny ślub
ważna. Zresztą, gdzie mu tam jechać do Spy-
chowa, gdy oto chory jest i ledwie się może na
łożu poruszyć. Przed kilku dniami, gdy z łaski księ-
cia spadły nań złote ostrogi wraz z rycerskim
pasem. myślał, że radość przemoże w nim
chorobę, i modlił się z całej duszy, aby rychło
273/334
mógł powstać i z Krzyżakami się zmierzyć, ale ter-
az stracił znów wszelką nadzieję, czuł bowiem, że
gdy mu zbraknie przy łożu Danusi, to razem z
nią zbraknie mu i ochoty do życia, i sił do walki
ze śmiercią. Przyjdzie oto dzień jutrzejszy i po-
jutrzejszy, nadejdzie wreszcie Wigilia i święta, koś-
ci go będą tak samo bolały i tak samo będzie go
chwytało omdlenie, a nie będzie przy nim tej jas-
ności, która po całej izbie rozchodzi się od Danusi,
ni tego uradowania oczu, które na nią patrzą. Co
za pociecha i co za osłoda była pytać kilka razy na
dzień: "Miłym ci?" - i widzieć ją potem, jak sobie
przysłania śmiejące się i zawstydzone oczy dłonią
albo też pochyla się i odpowiada:
"A któż inny?" Obecnie zaś tylko choroba
zostanie i ból zostanie, i tęsknota, a szczęście
odejdzie - i nie wróci.
Azy zabłysły w oczach Zbyszkowych i stoczyły
mu się z wolna po policzkach, po czym zwrócił się
do księżny i rzekł:
- Miłościwa pani, już ja tak myślę, że Danuśki
więcej w życiu nie obaczę.
A pani, sama stroskana, odpowiedziała:
- Bo i nie dziwno by było, żebyś zamarł od
żałości. Ale Pan Jezus jest miłosierny.
274/334
Po chwili zaś, chcąc go jednak choć trochę
pokrzepić, dodała:
- Chociaż żeby, nie przymierzając, Jurand
umarł przed tobą,
to opiekuństwo przeszłoby na księcia i na
mnie, a my byśmy ci dziewczynę zaraz oddali.
- Kiedy on tam umrze! - odrzekł Zbyszko.
Lecz nagle widocznie jakaś nowa myśl błys-
nęła mu w głowie, gdyż przypodniósł się, siadł na
łożu i rzekł zmienionym głosem:
- Miłościwa pani...
Wtem przerwała mu Danusia, która wbiegłszy
z płaczem, poczęła od progu wołać:
-To już wiesz, Zbyszku! Oj, żal mi tatusia, ale
żal i ciebie, nieboże!
Zbyszko zaś, gdy zbliżyła się ku niemu, oga-
rnął zdrowym ramieniem swoje kochanie i począł
mówić:
- Jakże mi żyć bez ciebie, dziewczyno? Nie po
tom tu przez rzeki i bory jechał, nie po tom ci
ślubował i służył, abym cię zaś miał utracić. Hej,
nie pomoże żal, nie pomoże płakanie, ba! i śmierć
sama, bo choćby i murawa na mnie porosła, dusza
o tobie nie zapomni, by i na Pana Jezusowym
dworze, by i u samego Boga Ojca na pokojach... I
275/334
rzekę, rady nie ma, a rada musi być, bo bez niej
nijak! Krzypotę w kościach czuję i boleść srogą,
ale choć ty padnij pani do nóg, bo ja nie mogę - i
proś o zmiłowanie nad nami.
Danusia, posłyszawszy to, prędko skoczyła do
nóg księżnej i objąwszy je ramionami, pochowała
swą jasną twarz w zagięciach jej ciężkiej sukni,
pani zaś zwróciła pełne litości, ale zarazem zdzi-
wione oczy na Zbyszka.
- W czymże ja wam mogę okazać zmiłowanie?
- zapytała. -Nie puszczę dziecka do chorego rodzi-
ca, to i gniew Boży ściągnę.
Zbyszko, który poprzednio przypodniósł się
był na łożu, zesunął się znów na wezgłowie i przez
jakiś czas nie odpowiadał, gdyż mu tchu brakło.
Powoli jednak począł posuwać na piersiach jedną
rękę ku drugiej, aż wreszcie złożył je jak do modl-
itwy.
- Odpocznij - rzekła księżna - potem zasię
powiadaj, o co ci idzie, a ty, Danuśka, wstań mi od
kolan.
- Pofolguj, ale nie wstawaj i proś wraz ze mną
- ozwał się Zbyszko.
Po czym jął mówić słabym i przerywanym
głosem:
276/334
- Miłościwa pani... Był ci mi Jurand przeciwny
w Krakowie... będzie i tu, ale gdyby ojciec Wys-
zoniek dał mi ślub z Da-nuśką, to - niechby potem
i jechała do Spychowa, bo mi jej żadna moc ludzka
nie odejmie...
Słowa te były dla księżny Anny czymś tak
niespodzianym, że aż zerwała się z ławy, po czym
znów siadła i jakby nie rozumiejąc dobrze, o co
chodzi, rzekła:
- Rany boskie!... ksiądz Wyszoniek?...
- Miłościwa pani!... Miłościwa pani! - prosił
Zbyszko.
- Miłościwa pani - powtarzała za nim Danusia,
obejmując znów kolana księżny.
- Jakoże to być może bez pozwoleństwa rodzi-
cielskiego...
- Zakon Boży mocniejszy! - odpowiedział
Zbyszko.
- Bójcieże się Boga!
- Kto ojciec, jeśli nie książę?... kto matka, jeśli
nie wy, miłościwa pani!
A Danusia na to:
- Miłościwa matuchno!
- Prawda, że to ja byłam jej i jestem jako mat-
ka - rzekła księżna - i z mojej też ręki Jurand
277/334 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •