[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dług wobec nieżyjącego, usiadł z powrotem przy zepsutym podajniku.
- Wszyscy? - spokojny głos Zygmunta ma jakieś dziwne brzmienie.
- Czterech... - liczy Jerzy - my dwaj to sześciu, a było siedmiu...
- Brak Malutkiego - mówi Jagiełło.
Dokonali łatwego apelu plutonu, który pierwszego sierpnia liczył siedemdziesięciu ludzi.
Malutki, poza Jerzym, jest już ostatnim człowiekiem ze starej, przedpowstaniowej kadry.
- On jeszcze w południe poszedł do szpitala, do Orła. - Jagiełło podaje oficjalny, nie używany
w kompanii pseudonim Dudzia, jakby pragnął go tym odznaczyć za odniesioną wczoraj beznadziejną
ranę w brzuch.
- Dobrze - mówi nieuważnie Zygmunt. Wzrok jego spotkał się ze spojrzeniem Jerzego, kiwnął
głową: tak, muszą odwiedzić Kolumba.
Idą ramię w ramię.
- Może by Morro pozwolił, co? - zaczyna Jerzy. Zygmunt rzuca gniewnie ramionami. - Jego
kompania nazywa się Rudy ... - Jerzy polemizuje z milczeniem dowódcy.
Zygmunt rozumie jego monolog. Oto kończy się epopeja Starówki. Dziś w nocy ma nastąpić jej
ostatni akt: przebicie. Dowództwo rzuca do akcji oddziały formowane z najlepszych. Morro ma
prowadzić grupę, do której dołączają oto - niedobitki ich oddziału. Licząca dziś kilkunastu ludzi
kompania prowadzona przez Andrzeja Morro z batalionu Zośka nosiła kryptonim Rudy na
pamiątkę słynnego odbicia Rudego na Długiej. W ryzykownej akcji, opłaconej życiem wielu ludzi,
odbito umierającego po torturach śledztwa. Za to, by mógł umrzeć wśród braci, inni zapłacili własną
śmiercią, i nie sądzili, by cena była .zbyt wysoka.
Zygmunt pojmuje myśli Jerzego. Tak. Dowódca Rudego powinien zrozumieć, że wbrew
rozkazom muszą zabrać ze sobą rannego. Zostawić Kolumba? Tego nie wolno. Ale rozkazy są twarde
i powtarzane po wielokroć: żadnych rannych. Nic, co by opózniać mogło akcję szturmowej czołówki.
Czy Morro zrozumie? Zrozumie, ale potem odmówi - myśli Zygmunt i nie odpowiada
Jerzemu.
- Morro nie Morro, rozkaz był wyrazny: żadnych rannych... - mruczy w końcu i dorzuca szybko,
jakby chciał zatuszować nietakt: - A jak zapatrujesz się na sprawę dobijania?
Jerzy długo nie odpowiada. Wreszcie mówi szeptem:
- Właśnie, jeżeli przyjmiemy taką zasadę, to tym bardziej bierzemy go na własną
odpowiedzialność...
Skręcają. Zygmunt gwiżdże przeciągle. Ulica Długa żyje jakimś chorobliwym, gorączkowym
ruchem, jak ktoś oddychający spiesznie w godzinę konania.
- No, widzisz - triumfuje Jerzy na widok ludzi sunących ławicami zagipsowanych stóp jak
grube, białe ryby. Jakaś sanitariuszka prowadzi dwóch, uwieszonych u boku jej ramion jak ciężkie
koromysła. Mija ich tłum zdrowych z tłumokami rzeczy na plecach, z płaczącymi z głodu dziećmi.
Rzeka nędzy i cierpienia omija tylko wysokie wyspy gruzu, poza tym zalewa całą ulicę.
- Cholera! - stęka ciężko Zygmunt.
- Jeszcze go znajdziemy - pociesza Jerzy.
- ...i Dudzia- Orła - dodaje ktoś cicho. To Jagiełło. Patrzy na dwóch mężczyzn, w tym jednego
rannego w nogę, którzy dzwigają nosze zrobione z drzwi jakiejś szafy.
- Cholera! - powtarza Zygmunt. Myśli w tej chwili o czym innym: ludność wie o przebiciu.
Skąd tylu żywych? - zdumiewa się oszołomiony. - Prowadz, Władek - zwraca się do Jagiełły, który
wczoraj, odnosząc Dudzia, widział w szpitalu Kolumba.- A reszta niech tu czeka - wydaje
dyspozycję... trzem ludziom.
Jerzy, Zygmunt i Jagiełło przeciskają się przez korytarze piwnicy, zatłoczone noszami i
leżącymi wprost na ziemi rannymi. Jagiełło z- namysłem przygląda się rannym. Jak przewodnik w
najdzikszym ostępie świata, orientuje się w tych górach cierpienia. Prowadzi nieomylnie. Za chwilę
pochyla się nad leżącym na ziemi kształtem. Człowiek jest tak malutki, że Zygmunt pozdrawia go
cichym: Czołem, Orzeł! , i milknie, jakby przestraszony, dopiero w chwili, gdy snopek światła
elektrycznej latarki pada z jego ręki na ciemną, obrośniętą twarz. Człowiek z obu nogami
amputowanymi do kolan mówi cicho jakieś słowa. Jagiełło syka przez zęby, jakby to jego uraził ktoś
w ranę. Idą dalej. Za moment są już na podwórzu.
Wyszli? Obaj? - domyśla się niespokojnie Jerzy, ale Jagiełło idzie prosto przed siebie, mija
rozbite skrzydło gmachu. Tutaj, na podwórzu, z którego wybuch tonowej bomby uczynił ogromny
krater, wyjmuje latarkę z ręki Zygmunta. Ubogi krążek światła obejmuje najpierw ciężki niemiecki
hełm z powstańczą opaską, potem wąski, na szerokość bioder czternastolatka, nasyp ziemi, wreszcie
plecy mężczyzny wsparte o podstawę skleconego chyba ze styliska łopaty, bo okrągłego krzyżyka.
- Malutki! - mruczy Jagiełło i zatrzymuje światło na wąskiej, jak z podstawy ekierki uczynionej,
deseczce.
- Strzelec Dudzio - odczytuje półgłosem i. cmoka zaaferowany.
- Malutki! - Zygmunt trąca podchorążego w plecy. - Malutki! Zaproszenie wysyłać po każdego
na natarcie! Wojsko świętej Jadwigi, cholera!
- Nie spotkałeś Kolumba? - pyta Jerzy. Malutki przeciera oczy. Zasnął widocznie, zmęczony
kopaniem. Jagiełło mechanicznie poprawia hełm na grobie, jakby go chciał założyć mogile na bakier
- po Dudziowemu.
- Nie ma pan porucznik ołówka? - pyta spiesznym szeptem.
- Idziemy! - rozkazuje Zygmunt.
Wychodzą już na ulicę, gdy Jerzy słyszy za sobą jakiś gorzki szept Jagiełły.
- Aleś go urządził - gdera. - Tak się starał o tego Orła, a ty go Dudzio, ech!
Lawina kalectwa. Ciągną ich na noszach, wspierają ramionami, pchają na dziecinnych i
straganiarskich wózkach. Tłum rannych korkuje niewielki pasaż, w którym Zygmunt meldował swój
oddział dowodzącemu grupą szturmową. Cierpliwy tłum nasyca ciemność pracowitym, zawsze
czujnym bólem. Nie sposób zrobić kroku, by nie wydeptać skądś jęku, krzyku, nawoływania. Zygmunt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]