[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dom miał być przestronny, jednopiętrowy z dużymi oknami, z
których część wychodziła na Góry Skaliste. Cztery sypialnie
zapewniały wygodę członkom rodziny, a wielka łazienka z
wpuszczaną w podłogę wanną mogła stanowić powód do dumy.
Gavin pomyślał, że sam chciałby mieć taki dom. Co prawda dla
trzech osób było tu trochę za dużo miejsca, ale na przykład we
czwórkę...
Odsunął od siebie te myśli i zajął się bieżącymi sprawami. Zaczął
przeglądać elementy ciesielskie, tropiąc usterki. Na dole odezwała
60
SR
się piła mechaniczna, którą zwykle obsługiwał Lee.
Gavin wiedział, że miał rację i Gil na pewno by go poparł. Jego szef
kładł duży nacisk na jakość pracy, co wiązało się również z
zarobkami załogi. Jednak Gavin musiał też przyznać, że i Lee miał
sporo racji, kwitując go jednym celnym epitetem.
Rzeczywiście był ostatnio spięty i nieprzyjemny. Zachowywał się
trochę jak pies, który czując kolec w łapie i nie mogąc go wyjąć, kąsa
wszystkich dokoła. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Próbował
tłumaczyć sobie, że to z powodu upału. Pogoda ustaliła się zaraz po
pamiętnym weekendzie, kiedy to wybrał się z Annie do pralni.
Temperatura dochodziła nawet do trzydziestu stopni i trudno było
pracować w palącym słońcu. Jednak Gavin nie był na tyle głupi, żeby
uważać, iż to jedyny powód jego złego samopoczucia.
Było coś jeszcze.
Po raz pierwszy od wyjścia z więzienia ktoś mu zawierzył i Gavin
uginał się pod ciężarem odpowiedzialności. Nie potrafił sobie z tym
poradzić. Gil uczynił go kierownikiem budowy i wyjechał, a Gavin
został z robotnikami. Bał się. Bał się cholernie. A jednocześnie
bardzo zależało mu na tej robocie. Przede wszystkim z powodu syna.
Syna i żony.
Myśl o Annie spowodowała, że jego usta znowu wykrzywiły się w
nieprzyjemnym grymasie. Spędzili razem dwa weekendy. Ten miał
być trzeci. I wcale go nie cieszył.
Dni powszednie były znacznie lepsze. Oboje zmieniali się przy
Samie jak żołnierze, sprawdzając przy spotkaniach, czy ich zegarki
dobrze chodzą. Widzieli się krótko i wymieniali najważniejsze
informacje na temat syna. To im wystarczało.
Dzielili się też obowiązkami. Annie zajmowała się domem, a on
ogrodem i podwórkiem. Annie sporządzała listy potrzebnych
produktów, a on robił zakupy. Ona przygotowywała śniadania i
obiady, on zajmował się kolacjami. Ona płaciła czynsz, a on
ubezpieczył ich tak dobrze, że nie musieli się nawet obawiać ataku
Marsjan.
Prawdę mówiąc, stanowili zgraną parę. I pewnie byłaby z nich
61
SR
niezła załoga samolotu albo czołgu. Tylko nie małżeństwo.
Nie rozmawiali ze sobą. Nie śmiali się. Nie dotykali. Nie
rozmawiali ani o tym, co myślą, ani o pracy. I, oczywiście, nie kłócili
się, ponieważ w kłótni biorą udział osoby emocjonalnie
zaangażowane w problemy partnera.
Przecież właśnie tego chciałeś, przekonywał siebie Gavin. Bez
skutku.
Zatrzymał się w miejscu, gdzie przeszklone drzwi miały
prowadzić na balkon. Rozciągał się stąd przepiękny widok na góry.
Gavin poczuł, że coś się w nim kurczy i maleje. %7łe ten widok niszczy
jego małostkowość, a on sam nareszcie wie to z całą pewnością.
Decyzja o przeprowadzce była dziełem chwili. Myślał wtedy tylko
o Samie. Tylko na nim mu zależało. Jednak z czasem zaczęło mu
coraz bardziej zależeć na Annie. Wciąż szukał jej obecności, a kiedy
już się spotykali, był jeszcze bardziej nieszczęśliwy.
Mógł na nią patrzeć, ale nie mógł dotykać.
Właśnie dlatego weekendy były najgorsze. Poruszali się po domu
jak para zupełnie obcych, ugrzecznionych osób. Sam jeszcze tego nie
dostrzegał, ale z czasem domyśli się wszystkiego. Dlatego Gavin
wiedział, że coś jednak musi się zmienić.
Nie wiedział tylko, co.
I to bolało go jeszcze bardziej. Tak, jakby kolec wbijał się coraz
mocniej w jego ciało.
Do domu dotarł półtorej godziny pózniej. Gdyby nie kazał
przebudować klatki schodowej, byłby wcześniej. Wyłączył
klimatyzację i szybko wyskoczył z ciężarówki. W paru susach dotarł
do domu i otworzył drzwi. Od razu usłyszał cienki głosik Sama: - Nie,
nie, nie.
Dzwięk był cichy, ale zawodzący, pełen pretensji i kontrastował z
ciszą domu wypełnioną cykaniem świerszczy w ogrodzie.
Gavin pomyślał, że nigdy wcześniej nie słyszał, żeby Sam płakał.
Dzwięki dobiegały z kuchni. Matka i syn byli tak sobą zajęci, że nie
zauważyli jego przyjazdu.
- Nie, mama, nie mleko. Sioku - szlochał Sam, sepleniąc przy tym
62
SR
jeszcze bardziej.
- Dobrze, kochanie. Nie musisz pić mleka - usłyszał głos Annie. -
Może zrobię ci lemoniady.
Czyżby całe to zamieszanie z powodu soku? I dlaczego Annie
proponuje dziecku lemoniadkę w proszku? Przecież od razu
powiedziała, że Sam nie je hamburgerów ani frytek i nie pije nic poza
mlekiem i sokami.
Gavin przeszedł do kuchni, żeby sprawdzić, co się dzieje. Otworzył
drzwi i natychmiast poczuł się winny temu, co się stało.
Annie trzymała Sama w ramionach, a na środku kuchni widniała
wielka kałuża czerwonego soku. Zapewne katastrofa wydarzyła się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]