[ Pobierz całość w formacie PDF ]
odwróciła się w jego stronę, zastanawiając się, skąd pochodzi ten samotny przedstawiciel Zachodu.
Postanowiła wybadać go na własny rachunek i osobiście zaniosła mu kartę.
- Próbował pan fondue po wietnamsku?
- Nie.
- Polecamy. Fondue można znalezć w każdej wietnamskiej restauracji w Nowym Jorku albo San
Francisco.
- Nie jestem Amerykaninem.
- Francuz?
Nie dała mu czasu na odpowiedz. Z jej ust wypłynęła rzeka francuszczyzny, bardziej recytowanej
aniżeli mówionej, wyrażająca wielką nostalgię za Sajgonem. Do tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego
miała restaurację w Sajgonie. Pózniej przewidziała rozwój wypadków i wyjechała z całą rodziną.
Westchnęła z rezygnacją. Bangkok nie był Sajgonem. Kto nie mieszkał w Sajgonie przed rewolucją,
ten nie wie, czym była Azja, powiedziała madame Rony, przedstawiając się jako wdowa po francuskim
sierżancie, który zmarł w zeszłym roku, nie wiadomo, na jaką chorobę. Carvalho nie chciał
wyprowadzać jej z błędu i odpowiadał po francusku, próbując wymawiać zgłoski w dopuszczalny
sposób. Fondue po wietnamsku była odpowiednikiem fondue bourguignonne, ale zamiast smażyć
mięso na oleju, gotowało się w lekkim rosole kawałki kalmarów, krewetek, kurczaka i wieprzowiny, po
czym wrzucało się do niego spaghetti, ryż i kapustę. Każdy kawałeczek mięsa czy ryby doprawiało się
mocnymi, ostrymi sosami. Taki rosół z kapustkami i spaghetti jadło się łyżką. Mogłoby to być
inspirujące i wesołe danie, gdyby lokal był lepiej oświetlony, gdyby dziewczyny nie piszczały z emocji,
śledząc wyczyny pretensjonalnego bohatera telewizyjnego serialu, gdyby elektryczna miska, w której
wrzał rosół, nie była z matowego aluminium, gdyby podczas kolacji mniszka nie śmiała się na całe
gardło z pieprznych i teologicznych żartów, gdyby porcje mięsa były nieco obfitsze, a w oceanie rosołu
znalazło się mniej wody. Jeszcze jedno zdarzenie zepsuło mu kolację: pochłaniał właśnie chińskie
spaghetti, gdy przy jego stoliku zjawiło się czterech tubylców przebranych za włoskich mafiosów.
- Proszę z nami.
- Nie skończyłem kolacji.
Jeden z mężczyzn wyłączył wtyczkę aluminiowej miski. Kolacja była skończona. Carvalho ogarnął
wzrokiem inne stoliki, chcąc sprawdzić, jakie wrażenie wywarli gangsterzy na pozostałych klientach.
Ludzie mówili ciszej, ściszyli także telewizor, ale było oczywiste, że nie obchodzi ich to, co może
przytrafić się samotnemu cudzoziemcowi.
- Przysłał was Charoen?
Chwycili go pod ramię i wskazali najkrótszą drogę do wyjściowych drzwi. Carvalho wyjął z kieszeni
zwitek banknotów i próbował pójść w stronę szefowej, żeby zapłacić za kolację, ale gangsterzy
- 81 -
zatrzymali go, zabrali mu pieniądze, a jeden z nich odliczył sześćdziesiąt bahtów i zostawił je na stole.
Rachunek był zapłacony. Zwrócili mu pieniądze i popchnęli w kierunku drzwi.
- Jak nie zmienicie manier, to turyści was zostawią - powiedział Carvalho na swoje nieszczęście.
Gdy tylko znalezli się w półmroku uliczki, dostał mocny cios w potylicę i usłyszał tuż przy uchu ostry
głos: niech będzie cicho i nie robi problemów. Ta scena przypomniała mu wojenne filmy
amerykańskie, w których japoński sierżant gnębi amerykańskich oficerów, policzkuje ich i mówi
bezczelnie, prosto do ucha, słowa tanaka tanaka, czy coś w tym rodzaju. Czekał na nich dodge,
przypominający zubożałą królewską komnatę. Carvalho zdał sobie sprawę, że oprócz czterech zbirów
miało mu jeszcze towarzyszyć dwóch innych, szofer i nieprzyjemny chłopak, który na powitanie
splunął mu w twarz. W czasie drogi przez labirynt ciemnych ulic, która wydała mu się kapryśną
włóczęgą, usłyszał kilkakrotnie tanaka tanaka albo coś podobnego, co jego instynkt śmierci doskonale
zrozumiał. Wreszcie samochód zatrzymał się przed drewnianymi drzwiami, wydobytymi z mroku przez
reflektory samochodu. Drzwi otworzyły się i samochód wjechał na podwórze, na którym ktoś wcześniej
bawił się, gromadząc wszystkie możliwe śmieci Bangkoku. Carvalho. ponaglany szturchańcami,
wszedł na frontowe schody budynku, przemierzył korytarz, którego ściany i podłoga były wyłożone
czerwonym aksamitem. Na końcu korytarza znajdował się mały pokój, stało w nim tylko jedno krzesło,
umieszczone w geometrycznie wyznaczonym centrum, zapowiadające przesłuchanie, w którym
detektyw nie miałby wiele do powiedzenia, za to otrzymałby cenne rady. Nie było jednak pytań.
Posadzono go na krześle, jeden z mężczyzn wydał okrzyk, podskoczył i wymierzył mu kopniaka w
bark, przewracając go na ziemię razem z krzesłem. Zaraz spadł na niego grad ciosów i okrzyków,
które miały go tylko nastraszyć.
Ktoś pomógł mu się podnieść i detektyw postawił krzesło w tym samym miejscu, usiadł i rozejrzał
się wokół, przyjmując do wiadomości sytuację bez wyjścia. Jeden z Azjatów zbliżył twarz do jego
twarzy, jak gdyby chciał go pocałować, i wykrzyknął po angielsku, że madame chce z nim
porozmawiać, żeby słuchał uważnie madame, bo w przeciwnym razie tej samej nocy skończy w
kanale.
- Już raz wrzucili mnie do kanału, w Amsterdamie - zauważył Carvalho, uśmiechnięty i dowcipny, i
pięść gangstera wylądowała na jego uchu, co zezłościło detektywa, był to bowiem gest niepotrzebny i
niewdzięczny wobec jego uprzejmego zachowania. Otworzyły się drzwi, których wcześniej nie widział,
i do pokoju weszła otyła kobieta z utlenionymi włosami, wielkimi ustami umalowanymi szminką ubrana
w chińską suknię z wycięciem, sięgającym bioder; spod sukni wystawały grube nogi w pończochach
do kolan. Któryś z bandytów przyniósł fotel, by dama mogła spocząć. Usiadła naprzeciw Carvalha.
- Nie przedstawiono nas sobie.
- Madame La Fleur.
- Kolejna francuska madame. Czy pani także pochodzi z Sajgonu?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]