[ Pobierz całość w formacie PDF ]

że nie z dziczyzny, lecz cielęcej lub wieprzowej. Któregoś lata miałam w Paprociowym
Kamieniołomie swojego kucyka. Nazwałam go "Czarną Pięknością", bo właśnie
przeczytałam książkę pod tym tytułem. Mój podobny był pod każdym względem do swego
książkowego imiennika, od lśniącej czarnej maści do białej gwiazdki na czole. Spędziłam na
jego grzbiecie wiele najszczęśliwszych godzin mego życia. Czasami, gdy nie groziło żadne
26
niebezpieczeństwo, nauczycielka puszczała wodze i kucyk szedł sobie stępa lub przystawał,
jak mu się podobało, i skubał trawę lub ogryzał liście z drzew rosnących koło wąskiej ścieżki.
Gdy nie miałam ochoty na przejażdżkę konną, wyruszałyśmy we dwie po śniadaniu na
wędrówkę leśną. Gubiłyśmy się umyślnie wśród ścieżek wydeptanych przez bydło i konie.
Zdarzało się często, że trafiałyśmy na nieprzebyte zarośla i musiałyśmy iść okrężną drogą.
Wracałyśmy zawsze do domu z naręczami wawrzynu, dziewanny, paproci i wspaniałych
błotnych kwiatów, jakie rosną tylko na Południu. Czasami wyprawiałam się z Mildred i
małymi kuzynkami na śliwki daktylowe. Nie jadłam ich, ale ogromnie lubiłam ich zapach i z
przyjemnością szukałam ich w trawie i wśród liści. Chodziłyśmy również na orzechy.
Pomagałam otwierać kolczaste kasztany i tłuc hikorowe orzechy zrywałyśmy także orzechy
włoskie - ogromne, słodkie włoskie orzechy! U stóp góry przebiegała kolej. Dzieci
przyglądały się przelatującym ze świstem pociągom. Czasami okropny gwizd wywabiał nas
na stopni werandy i Mildred opowiadała mi z przejęciem, że to krowa weszła na tor albo koń.
O milę od domu znajdował się głęboki parów. Brzegi łączył most. Trudno było bardzo po nim
przechodzić, gdyż podkłady były rzadkie i tak cienkie, iż miało się wrażenie, że stąpa się po
prętach. Nigdy przez ten most nie przechodziłam. Aż tu jednego dnia zabłądziłyśmy w lesie.
Mildred, panna Sullivan i ja. Wędrowałyśmy wiele godzin nie mogąc znalezć ścieżki. Nagle
Mildred pokazała rączką i zawołała: - Tam jest most! Wolałybyśmy inną drogę, ale już było
pózno i ściemniało się, a przez parów szło się na przełaj. Musiałam wyczuwać szyny palcami
stóp, ale nie bałam się i szło mi się wcale dobrze, gdy nagle z oddali doleciało słabe: puf! puf!
- Widzę pociąg! - krzyknęła Mildred. Jeszcze minuta, a byłby przejechał nas, gdybyśmy się
nie spuściły na poprzeczne wiązania, tak że przeleciał nad naszymi głowami. Gorący powiew
lokomotywy dmuchnął mi w twarz, a dym i popiół o mało mnie nie udusiły. Gdy pociąg
przejeżdżał z hukiem, most dygotał i kołysał się. Myślałam, że zlecimy w przepaść. Z
okropnym trudem wydostałyśmy się na tor. Gdyśmy dotarły do domu, była już noc. Nie
zastałyśmy nikogo, ponieważ cała rodzina wyruszyła na poszukiwania. Rozdział XII Po
wizycie w Bostonie spędzałam teraz zimę prawie zawsze na Północy. Raz pojechałam do
wioski w Nowej Anglii. Jeziora były zamarznięte, pola białe jak okiem sięgnąć. Była to dla
mnie pierwsza sposobność zaznajomienia się ze śnieżną krainą. Pamiętam, jak się zdziwiłam,
gdy odkryłam, że tajemnicza ręka ogołociła z liści drzewa i krzewy, gdzieniegdzie
pozostawiając tylko zwiędły listek. Ptaki odleciały, a ich puste gniazda wśród gałęzi napełniał
śnieg. Zima panowała na wzgórzach i polach. Pod jej lodowatym dotknięciem ziemia
zdrętwiała, nawet duszki mieszkające w drzewach uciekły w korzenie i tam, skulone w
ciemnościach, spoczywały w głębokim śnie. Wydawało się, że wszelkie życie gdzieś
27
spłynęło, bo nawet kiedy słońce świeciło, dzień był `cp2 Zziębnięty, zmartwiały, Jakby w
nim życia odruchy ustały. Po raz ostatni dzwignął się zgrzybiały, Objął widnokrąg mdłym
spojrzeniem cały. `cp2 Zeschnięta trawa i krzewy przeobraziły się w las sopli. Któregoś
dnia zanosiło się na śnieżycę. Wybiegłyśmy z domu, żeby czuć, jak lecą pierwsze drobniutkie
płatki. Przez wiele godzin sypały się śnieżki cicho, miękko na ziemię; wszystko wygładzały.
Zapadła śnieżna noc i rano świat ukazał się zmieniony do niepoznania. Wszystkie drogi
znikły. Pozostała tylko śnieżna pustynia, usiana drzewami. Wieczorem zerwał się wiatr od
północo-zachodu i płatki śnieżne wirowały jak szalone. Siedzieliśmy naokoło wielkiego
ogniska, opowiadali sobie wesołe historyjki i żartowali, zapominając, że znajdujemy się
wśród pustkowia, odcięci od świata. Ale w nocy zawieja wzmogła się tak bardzo, że zdjęła
nas trwogą. Krokwie uginały się i trzeszczały, a gałęzie drzew naokoło domu skrzypiały i
uderzały o okna, szamotane potężnymi porywami wichury. Po trzech dniach śnieżyca ustała.
Słońce przebiło się przez chmury i zalało blaskiem szeroką, falistą białą przestrzeń. Wysokie
pagórki, fantastycznie ukształtowane piramidy i nieprzebyte zaspy składały się na ten
odmieniony krajobraz. W zaspach przekopywano łopatami ścieżki. Włożyłam płaszcz i
kapturek i wyszłam. Mróz parzył mi policzki jak ogień. Idąc ścieżkami lub brnąc przez
mniejsze zaspy, udało nam się dotrzeć do sosnowego lasu tuż za rozległym pastwiskiem.
Drzewa stały nieruchome, białe jak postacie na marmurowym fryzie. Nie czuło się zapachu
igieł sosnowych. W promieniach słońca gałązki błyszczały jak diamenty, które pod
dotknięciem naszych rąk osypywały się niby grad. Blask był tak olśniewający, że przenikał
nawet przez ciemności osłaniające moje oczy. Naszą ulubioną rozrywką było saneczkowanie.
Brzegi jeziora podnosiły się miejscami stromo. Po tych zboczach zjeżdżałyśmy w dół.
Sadowiłyśmy się w sankach, chłopak popychał, i leciało się, że ha! przez zaspy, wyboje, z
rozpędu na jezioro i po lśniącej tafli aż na przeciwległy brzeg! Co za radość! Co za upajające
szaleństwo! Na mgnienie zrywałyśmy łańcuch przykuwający człowieka do ziemi i gnając
ręka w rękę z wiatrem, przeobrażałyśmy się w nieziemskie istoty. Rozdział XIII Na wiosnę
1890 roku nauczyłam się mówić. Od dawna odczuwałam nieprzepartą chęć, aby wymawiać
słyszalne dzwięki. Bełkotałam z jedną ręką na gardle, a drugą na wargach, żeby wyczuwać
ich poruszenia. Radowało mnie wszystko, co wydawało dzwięki. Lubiłam czuć mruczenie
kota i szczekanie psa. Lubiłam również trzymać dłoń na gardle śpiewaka lub na fortepianie w
trakcie gry. Zanim utraciłam wzrok i słuch, uczyłam się szybko mówić, ale po chorobie
stwierdzono, że przestałam mówić, bo nie mogłam słyszeć. Siadywałam po całych dniach na
kolanach matki z rękami na jej twarzy, gdyż bawiły mnie ruchy jej warg. I sama poruszałam
ustami, jakkolwiek zapomniałam, co znaczy mówić. Przyjaciele opowiadali, że śmiałam się i
28
płakałam w naturalny sposób i że przez jakiś czas wydawałam wiele dzwięków i zgłosek nie
w formie porozumiewania się z otoczeniem, lecz dlatego, iż odczuwałam nieodpartą potrzebę
ćwiczenia narządów głosowych. Ale było jedno słowo, którego znaczenie pozostało mi w
pamięci - woda. Ale i ono stawało się coraz trudniej uchwytne. Trwało to do przyjazdu Anny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •