[ Pobierz całość w formacie PDF ]

chodzi. Alkoholizm, śmieci, zdezelowane przyczepy...
- Mdewekantoni nie będą tam mieszkali. Oni po prostu chcą tę ziemię z powrotem, bo
uważają ją za świętą. Ona należy do nich.
Bennie pokręcił głową.
- Słuchaj, wiem, że umowy, jakie spisaliśmy z Indianami, mogą wydawać się
nieuczciwe... No dobra: rzeczywiście były nieuczciwe. To był rozbój w biały dzień. Ale
wtedy inaczej się na to patrzyło. Każdy Walczył o swoje. A poza tym, gdyby nie te traktaty,
nie byłoby dziś Twin Cities, tylko indiańska wioska.
- Bennie, ale ja mu to obiecałam. Zawarłam z nim umowę.
- Bardzo mi przykro, Lii. Nie możesz handlować czymś, do czego nie masz żadnych
praw. Pojedz do tego tropiciela i powiedz mu, że musi przyjąć inną zapłatę. Mój znajomy,
Lewis, ma salon cadillaca w Roseville i pewnie zgodzi się tanio sprzedać jakiegoś escalade a.
- Nie mogę się z nim skontaktować. On już szuka Tashy i Sammy ego i nie wiem,
gdzie teraz jest. Poza tym postawił sprawę jasno: nie chce niczego innego.
Bernie rozparł się na krześle.
- Widzę, że idziesz na całego, żeby tylko odnalezć swoje dzieci, co?
- Bennie, ja byłam zdesperowana. Nie miałam wyjścia. Ja wciąż jestem
zdesperowana...
Bennie milczał przez chwilę.
- Dobra - odezwał się w końcu. - Zrobimy tak: zaproszę Philipa Kraussmana na lunch
i spróbuję się do niego powdzięczyć, by zgodził się pójść na jakiś kompromis. Może go
przekonam, że oddanie ziemi Siuksom poprawi mu wizerunek. Możliwe, że zażyczy sobie
jakiejś gwarancji, iż żaden Indianin nie będzie tam mieszkał. Nie sądzę jednak, by miał coś
przeciwko postawieniu tam kamienia pamiątkowego, tablicy, totemu czy czego tam.
- Jesteś boski - oświadczyła Lily. Wstała, pochyliła się nad stołem i pocałowała
Benniego w czoło.
- Ej, nie ciesz się na zapas. Nie wiemy, ile Philip Kraussman zaśpiewa za tę działkę.
Poza tym nie sądzę, żeby przesunięcie przystani było takie proste, jak sądzisz.
- Wierzę w ciebie - odparła Lily. - Mówię poważnie. Wierzę w ciebie. Jestem pewna,
że dasz radę. Nawet nie wiesz, jak bardzo będę ci wdzięczna.
Kelner przyniósł wreszcie Benniemu zupę. Na dworze niebo zrobiło się ciemne,
niemal czarne. Zerwał się silny wiatr i śnieg na chodnikach wirował w świetle, przypominając
ogniste koła iskier ze sztucznych ogni.
ROZDZIAA 8
Od ponad dwóch dni Lily nie miała żadnych wieści od George a %7łelaznego Piechura.
Dzwoniła co parę godzin do Shooksa, lecz za każdym razem włączała się poczta głosowa:
 Tu John Shooks. Zostaw wiadomość albo daj mi spokój .
Niespodziewanie zadzwonił do niej Robert i zapytał, czy zechce pójść z nim na
kolację. Lily zgodziła się - czuła się wykończona psychicznie i chciała odpocząć, lecz po
godzinie zmieniła zdanie. W końcu o czym, na Boga, miałaby z nim rozmawiać? O duchu
Mdewekantonów, który tropił jej dzieci? Zjawiska nadprzyrodzone ograniczały się dla
Roberta co najwyżej do  cudownego podmuchu wiatru, który zniósł mu piłeczkę golfową na
gładki teren. Oddzwoniła do niego i przepraszając, odmówiła.
- Trochę jestem zawiedziony - oświadczył Robert. - A tak chciałem się z tobą spotkać.
Nadrobić zaległości.
- Bardzo cię przepraszam, Robercie, ale ja już nie jestem tą samą kobietą.
- Zarezerwowałem stolik w Goodfellow s... może jednak zmienisz zdanie?
- Wspaniale, uwielbiam tam chodzić. Ale lepiej zabierz tam kogoś, kto nie obrzydzi ci
schabu po tajsku. Wez kogoś, kto potrafi poprawić ci humor.
- W porządku... skoro nie chcesz, nie będę nalegał. Rozumiem. Zadzwonię któregoś
dnia. Trzymaj się. Tęsknię.
- Ja również - odparła Lily. - Ty też się trzymaj. Kłamię. Wcale za nim nie tęsknię,
pomyślała. Zadzwoniła do Agnes. Okazało się, że pomaga sąsiadom w organizowaniu
przyjęcia urodzinowego, Lily słyszała w tle wrzaski dzieciaków. Potem przekręciła do
Nieruchomości  Concord , do Fiony, ale koleżanka wyjechała na prezentację
odrestaurowanej posiadłości w Loring Park.
Postanowiła pojechać na zakupy i wpaść na kawę i ciastko do  Cafe Latte . Gdy
zapięła kurtkę i wkładała zrobioną na drutach czapkę, zadzwonił telefon.
Ze słuchawki odezwał się odległy głos:
- Lily? Lily, to ja, Jeff.
W pierwszej chwili nie wierzyła własnym uszom.
- Jeff? Jeff!? Gdzie jesteś, do cholery?
Nadal widziała tego Jeffa ze stodoły Sibleya, tego porywającego z ziemi Sammy ego i
zamiatającego nim w powietrzu.
- Co do cholery zrobiłeś z dziećmi?
- Tasha i Sammy mają się dobrze. Są zdrowi i świetnie się bawią.
Lily aż zaparło dech w piersi.
- Ty gnoju! Ty gnoju!! Ty parszywy gnoju! Masz jeszcze dzisiaj przywiezć mi dzieci
z powrotem, bo jak nie, to przysięgam, że ukatrupię cię własnymi rękami!
- Lily, właśnie dowiedziałem się, co robią ci ludzie z FLAME. Nie wiedziałem... Po
prostu nie wiedziałem...
- Jak to nie wiedziałeś, ty sukinsynu? Ty sadystyczny dupku! Oni mnie podpalili! Oni
chcieli spalić mnie żywcem, ty kutasie! Omal nie zginęłam!
- Lily, proszę, wysłuchaj mnie. Nawet nie wiesz, jak mi przykro. Nie miałem pojęcia,
co zamierzają. Gdybym to wiedział...
- Jak mogłeś nie wiedzieć? Jak mogłeś być tak głupi i okrutny? Jak mogłeś zabrać mi
dzieci w ten sposób? Nienawidzę cię! Nienawidzę!
Była tak wściekła, że przeszła przez korytarz i walnęła z rozmachu pięścią w
oprawione zdjęcie Jeffa, raz, drugi i trzeci, aż szkło popękało do cna, a jej palce pokryła krew.
- Lily, chcę ci wszystko wytłumaczyć - nalegał Jeff. - Chciałbym cię przeprosić...
- Przeprosić?! - wrzasnęła do słuchawki. - W żaden sposób nie jesteś w stanie mnie
przeprosić! To niemożliwe, przywiez Tashę i Sammy ego, i to już.
- Ci faceci... Powiedzieli, że są z grupy wsparcia ojców. Zaproponowali mi pomoc po [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •