[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ale gdy przyszło od zamku spuszczać się do Sanu po skalistych ledwie nie schodach, wezwałem na
pomoc całą moją bereiterską sztukę. Wyprężyłem nogi tak, że butami dotykałem munsztuka, a ręką
chwyciłem tylną krawędz siodełka i ciało w tył podałem. W takim horyzontalnym prawie położeniu,
zjechałem szczęśliwie na dół i w San. Za pierwszym pluśnięciem wody, jak papierowy arlekin za
pociągnięciem sznurka, zmieniłem gwałtownie moją pozycję; ściągnąłem nogi jak do prysiudy i
puszczając siodło, chwyciłem się grzywy jedną, a potem i drugą ręką. Pomimo drwinek Stanisława,
starego masztalerza, byłbym chwycił się i trzecią, gdybym ją był miał, kiedy w środku rzeki zdawało
mi się, że nadbrzeżne chałupy i drzewa suną się jakby w szenekatarynce, albo, co jeszcze gorzej, że
woda mnie i kuca unosi. Kłapanie podków po śliskich kamieniach, szum przerywanego prądu,
wytryski sprzed końskich kolan, padające na plecy i za kołnierz, zbiły mnie z terminu do reszty. Mój
kucyk zaś zdawał się wcale przeciwnego doznawać uczucia; stawał ciągle, spuszczał łeb, jak gdyby
był nie pił od dwóch dni, nareszcie zaczął nogą grzebać, znak nieomylny, że ma ochotę położyć się,
co byłoby nastąpiło niezawodnie, gdyby go Stanisław nie był podgonił, a panicza za kark chwycił, bo
panicz w niespodziewanej zmianie ruchu tracąc równowagę, byłby zleciał jak worek otrębów.
Wielki to był wstyd bać się konia albo okazać złe usposobienie na jezdzca. Ksiądz
Zacharyasiewicz, biskup przemyski, powiadał mi, że jego ojciec kazał raz swoim synom, dzieciom
jeszcze, siadać na konia. Gdy się on niezręcznym okazał, ojciec kiwnął ręką i rzekł:
"To kiep! będzie księdzem". Tak się też i stało.
%7ładen majtek, po burzliwej żegludze wstąpiwszy na brzeg, nie odetchnie tak błogo jak ja, kiedy
ujrzałem się na stałym lądzie. Spojrzałem za siebie i oczy moje spoczęły na zwaliskach zamku, na
owe czarne świerki, te nieme świadki tylu wiosen, tylu zim, tylu dni burzliwych i pogodnych, które
jak u ich stóp ścigające się fale przepłynęły w morze wieczności. Ten ogród leski był ulubiony memu
Ojcu. Nigdy nie mógł oczu dość nasycić jego widokiem i nigdy nikt nie wspomniał Leska, aby mój
Ojciec nie narzekał na niedbalstwo i obojętność terazniejszego dziedzica. "Lada dzień - mawiał - ta
cała pyszna lipowa ulica zesunie się do Sanu, a tak łatwo byłoby temu zaradzić". W samej rzeczy, w
czasie, o którym mówię, brzeg Sanu był splotem obnażonych korzeni. Wisiały w powietrzu ogromne
lipy; zdawało się, że lada wietrzyk, lada pchnięcie zwalić je potrafi, a jednak dzisiaj mija lat blisko
pięćdziesiąt od mojej pierwszej przeprawy przez San - Ojciec spoczął w grobie, ja posiwiałem, a
wisząca ulica jak szumiała, tak szumi nad Sanem.
Jechaliśmy dalej. Nowy był to świat dla mnie - pierwszy raz byłem w górach. Im dalej, tym
więcej ponurą stawała się okolica. Wkoło góry, a spoza gór znowu wyglądające góry, wszystko
czarnym lasem pokryte. Step, morze, te jednostajne ogromy, objawiające potęgę, wielkość natury - te
obrazy nieskończoności przejmują nas podziwieniem, uszanowaniem i kornym zastanowieniem się
nad sobą samym, nad nicością swoją. Ale widok rozległych borów łączy do tych uczuć jeszcze
trwogę. To nam się zdaje, że wszelkie życie uszło z tych wilgocią grobów tchnących cieni - to znowu
jakiś ruch tajemniczy niby się tu i ówdzie pojawia - to nareszcie z kolebki jeszcze wzięte i w dalsze
życie niesione ze sobą powiastki o czarownicach i rozbójnikach stają przed oczy. Wszystkiego tego
doznawałem, poprawiając się dość niespokojnie raz w prawo, raz w lewo na nieco twardym
siodełku. Górale z długimi włosami, w ciemnych guńkach i dużych kapeluszach, występując zawsze
nagle na ciasną widownię, nie byli dla mnie nader przyjemnym widokiem. Ale kiedyśmy spotkali
rodzinę Cyganów, kiedy z nich jeden wyciągnął rękę po jałmużnę i ta ręka znalazła się w równi z
moją twarzą, lubo on był pieszo, a ja konno... O! wtenczas dusza była na ramieniu. Minąwszy
niebezpieczeństwo, ochłonąwszy nieco z trwogi, zbliżyłem się do ojca i zapytałem się tak obojętnym
głosem, jak go tylko ukształcić mogłem, czy są rozbójnicy w tych lasach. - "Nie ma - była odpowiedz
- od czasu jak schwytano i stracono Wulfa, o żadnym w tych stronach nie słyszałem rozboju". - "Co to
za Wulf?" - "Potem, kiedyś wam opowiem, a teraz patrzcie przed konie i niech jeden za drugim
jedzie".
Jechaliśmy pod górę wykutą w skale drogą. Na grzbiecie pagórka mój ojciec wstrzymał konia i
zawołał rzewnym głosem, jak gdyby widział przyjaciela: "Hoczew!" W dolinie nad brzegiem rzeki
płynącej do Sanu ujrzeliśmy szczątki niewielkiego zamku. Obok biały dworek i gospodarskie, dość
porządne zabudowania. Dalej kościółek, karczma i chaty wzdłuż łęgu rozsypane. To była Hoczew. -
"Tu, w tym zamku urodziłem się - rzekł mój ojciec i zdawał się więcej do siebie niż do nas mówić. -
Z tej strony był pokój mojej matki... już tylko jedno okno... dalej był ganek... wszystko się zwaliło...
Na środku dziedzińca stała wielka lipa... takich drzew już teraz nie widać... w jej cieniu bawiłem się,
będąc dziecięciem, a biegałem, swawoliłem już chłopcem... piękne było drzewo!"... - Czas jakiś
patrzał jeszcze w milczeniu, zdawał się robić rachunek swoich wspomnień z otaczającymi go
przedmiotami. Nareszcie zsiadł z konia i nam zsiąść rozkazał, bo w skale wykutą drogą, więcej do
schodów niż do drogi podobną, trzeba było ponad potok spuszczać się w dolinę Hoczwi. Uszedłszy
kawałek, prowadząc konia za sobą, wstrzymaliśmy się przy zródełku, co cienkim promieniem z
prostopadłej wytryskało skały. "Nie ma - rzekł mój ojciec - w całej okolicy równie dobrej wody. Tu
dziećmi będąc wprawialiśmy bzowe rynewki i patrząc z daleka cieszyliśmy się, kiedy przechodnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •