[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Po dziesięciu minutach skład nagle gwałtownie zwolnił przy akompaniamencie syku hamulców.
Komuś rozlała się kawa. Pociąg prawie stanął, ale sekundę pózniej drgnął i znów nabrał szybkości.
Na korbie sterowniczej spoczywała już inna ręka. Maszynista nie żył.
Za chwilę przez wagon przebiegł Strap.
- Zostało tylko dziesięć minut! Dziesięć minut! Ruszać się, panowie! Ruszać się! Oddziały A, B i
C do sprzętu! Wszystko idzie jak po maśle. Zachować spokój. Pamiętajcie, co macie robić. -
Poleciał do następnego przedziału i Bond słyszał, jak powtarza to samo innym.
Agent zwrócił się do Koreańczyka.
- Słuchaj, małpo, idę teraz do kibla. Panna Masterton też pewnie zechce tam pójść. - Popatrzył
na dziewczynę. - Idziesz, Tilly?
- Tak - odparła obojętnie - chyba lepiej pójdę.
- No to idz - rzucił Bond.
Koreańczyk siedzący obok Tilly spojrzał pytająco na Złotą Rączkę. Ten pokręcił przecząco
głową.
- Jak jej nie pozwolisz pójść, zacznę rozrabiać. Goldfingerowi to się nie spodoba. Idz, Tilly,
zaopiekuję się tymi małpoludami - rzekł Bond.
Złota Rączka wyrzucił z siebie serię warknięć i charkotów, które jego krajan zdawał się
rozumieć. Strażnik dziewczyny wstał i powiedział:
- Dobrze, ale bez zamykania się na zatrzask. - Poszedł za nią na koniec wagonu, stanął i
czekał, aż wyjdzie.
Za Bondem poszedł Złota Rączka. Kiedy agent znalazł się wewnątrz kabiny, zdjął prawy but,
wyjął nóż i wsunął go za pasek spodni. But został teraz bez obcasa, ale tego ranka nikt nic nie
zauważy. Bond umył się. Z lustra spojrzały na niego szaroniebieskie, pociemniałe z napięcia oczy.
Był bardzo blady. Wyszedł i wrócił na swoje miejsce.
Po prawej, w dali, coś zalśniło. W porannej, przygruntowej mgle zamajaczyły sylwetki niskich
budynków. Domy wyłaniały się z oparów jak miraż i wolno przybierały coraz ostrzejsze kształty,
które z czasem okazywały się zarysem hangarów i przysadzistej wieży kontrolnej. Lotnisko
Godman! Aagodny tętent kół pociągu przechodził w wolny, coraz wolniejszy stukot. Za oknem
przesunęły się zabudowania nowoczesnych, wypieszczonych domków - część pasa osiedli wokół
Fortu Knox. Zdawały się nie zamieszkane. Za chwilę po lewej stronie ukazała się czarna wstęga
Brandenburg Station Road. Bond wychylił się. Lśniąca panorama miasta rozmywała się miękko w
lekkiej mgiełce. Wystrzępione jej konturami niebo było krystalicznie czyste! Nad Fort Knox nie
unosił się nawet najmniejszy dymek! Nikt z mieszkańców nie gotował wody na poranną kawę!
Pociąg zwolnił jeszcze bardziej. Na Station Road musiało dojść do poważnego wypadku. Dwa
samochody miały kolizję, jak się zdawało czołową. Z roztrzaskanych drzwi zwisało bezwładne ciało
kierowcy. Drugi wóz leżał na dachu niczym martwy żuk. Bondowi serce waliło jak młotem. Minęli
główny posterunek nastawczy. Na dzwigniach zwrotnicy zauważył coś białego. Męska koszula. W
koszuli zwłoki zwieszające się głową w dół, poniżej linii okna. Rząd nowoczesnych bungalowów.
Ktoś ubrany w podkoszulkę i spodnie rozpłaszczony na środku przystrzyżonego trawnika. Siad,
którym szła kosiarka, był idealnie równy do miejsca, gdzie leżał człowiek. Tu zaczął wyczyniać
dziwaczne zakrętasy i urywał się ostatecznie, ponieważ maszyna wywróciła się i spoczęła na boku
w grządce świeżo rozkopanej ziemi. Dalej zerwany sznur na bieliznę i kobieta, która go zerwała,
usiłując zachować równowagę. Leżała teraz pod nim, przykryta białym stosem ubrań, ręczników i
serwet. Skład jechał z szybkością piechura i wszędzie na każdej ulicy, na wszystkich chodnikach,
widzieli nieruchome sylwetki ludzi. Leżeli tam pojedynczo, w małych grupkach, siedzieli w bujanych
fotelach na gankach, spoczywali na środku skrzyżowań, gdzie światła nadal migały kolorowymi
sygnałami, w samochodach, które zdążyły zaparkować przy krawężniku i w tych, które roztrzaskały
się w witrynach sklepów. Zmierć. Trupy, wszędzie trupy. Bezruch, martwa cisza, a w niej stukot
żelaznych butów mordercy sunącego wolno przez cmentarz.
Do przedziału wpadł z hukiem wiecznie wyszczerzony Billy Ring. Zatrzymał się przy fotelu
Bonda.
- O rany! - zawołał z uciechą w głosie. - Stary Gold rzeczywiście zasunął im  głupiego Jasia ,
nie? No fakt, szkoda, że paru z nich wybrało się akurat na przejażdżkę. Ale jak to powiadają? Nie
zrobisz jajecznicy, jak nie rozbijesz jajek, tak?
Bond siłą rozciągnął usta do uśmiechu.
- Tak.
Ring ułożył swój makabryczny otwór gębowy w kształt litery  O , wyartykułował rodzaj
zdławionego chichotu i poszedł dalej.
Pociąg jechał wolniutko przez Brandenburg Station. Stosy zwłok. Kobiety, mężczyzni, dzieci,
żołnierze... Perony były nimi usiane. Jedni leżeli na wznak, spoglądając martwo na zadaszenie,
inni nurzali twarze w pyle, jeszcze inni spoczywali na boku. Bond usiłował znalezć choć ślad
jakiegoś ruchu, natknąć się na czyjś w miarę trzezwy wzrok, zauważyć chociaż minimalny skurcz
czyjejś ręki. Nic. Zaraz! Co to było?! Zza zamkniętego okna dobiegło go cichutkie, kocie
zawodzenie. Przy kasie biletowej trzy dziecięce wózki. Obok nich, na ziemi, trzy kobiety.
Oczywiście! Dzieci płaczące teraz w wózkach piły przecież mleko matek, a nie śmiercionośną
wodę!
Złota Rączka wstał. Cały zespół Goldfingera również. Twarze Koreańczyków były wciąż niczym
z kamienia, tylko ich oczy mrugały nieustannie jak ślepia nerwowych zwierząt. Niemcy pobledli i
spochmurnieli. Nikt na nikogo nie patrzył. W milczeniu ustawili się rzędem w stronę wyjścia i
czekali.
Bond poczuł na rękawie dłoń Tilly Masterton.
- Jesteś pewien, że oni tylko śpią? - zapytała drżącym głosem.
- Zdawało mi się, że widziałam coś... Coś w rodzaju piany na ustach niektórych z nich...
Agent też to zauważył. Piana miała różowa wy kolor. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •