[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Uderzyli w kryształ, złamali jego powierzchnię, jak dwaj nurkowie przecinający taflę
wody, i znalezli się w jego wnętrzu.
Kryształowa mgła znikła natychmiast...
XVII
W diamentowym krysztale był świat...
Była to kraina rozległych polan porośniętych błękitnym mchem i kępami białych,
pierzastych drzew. Rosły one wokół polan niczym wielkie, białe gęsie pióra wbite na
sztorc w ziemię. Cały pejzaż tego świata był dwubarwny: biały i niebieski; całkiem jak-
by ścienna panorama oceanu i lodowych gór z pokoju Weinbergera przekształcił się w
mech i drzewa te same kolory, lecz inne kształty.
Właśnie wschodziło słońce i pierwsze, nieśmiałe jeszcze promienie porannego świa-
tła nadawały przenikliwie chłodnemu powietrzu barwę i połysk pereł. Na niebie lśni-
ło jeszcze kilka pulsujących gwiazd: rubinowych, topazowych, szafirowych. Gwiazdy te
musiały być po prostu innymi kryształami, niezmiernie stąd odległymi.
Zwiat sprawiał wrażenie zadziwiająco pustego. I niewykończonego jakby w głów-
nych tylko zarysach. Nawet drzewa wyglądały, jak wetknięte po prostu niedbale w
grunt. Ale na pierwszy rzut oka kraina zdawała się być pozbawiona wszelkich groznych
atrybutów, w jakie wyposażone były inne, widziane przez nich kryształowe światy. Jedy-
nym utrapieniem mógł być brak pożywienia lub monotonia. Wokół panowała cisza.
Przyjemne miejsce w porównaniu z tymi innymi mruknął Jim rozglądając się
bacznie dookoła. Ale w sumie mało ciekawe, prawda?
Dlatego, że zbyt mało daliśmy z siebie w ten świat! Poza tym wciąż jesteśmy żywi.
A może też dlatego, że trafiliśmy tu we dwójkę i nawzajem wykluczamy swoje życzenia?
Bo skoro normalnie na jedną duszę przypada jeden taki senny świat, to w przypadku
uwikłania weń nas dwóch albo znalezlibyśmy się w świecie dziwacznych i szalonych ab-
surdów, albo w takim jak ten miniświatku. W każdym razie jest rzeczą pocieszającą,
że Zmierć nie ma specjalnie czego szukać w tym naszym nowym świecie!
Słońce wyprysnęło nagle zza horyzontu, zalewając wszystko białym, niezwykle in-
tensywnym światłem. Tutejsze słońce było niezwykle odległe i znacznie mniejsze niż
Słońce widziane z Ziemi rozmiarami zbliżone do pozornej wielkości Wenus, jakkol-
wiek nieporównywalnie jaskrawsze niż ziemskie. Niebaczne spojrzenie w tarczę białe-
95
go słońca oślepiło Jima i Weinbergera; przez dłuższą chwilę przed oczyma tańczyły im
purpurowe kręgi. Nie można było ani sekundy patrzeć gołym okiem w to oślepiające,
maleńkie słońce.
Ruszyli spiesznie do najbliższych drzew, bowiem ich zdolność unoszenia się w po-
wietrzu znikła.
Gdy jednak uczynili parę kroków, powierzchnia błękitnego mchu zafalowała pod ich
stopami marszcząc się niebezpiecznie. Z każdym kolejnym stąpnięciem podłoże drżało
i uginało się pod ich stopami, jakby kroczyli po łożu wodnym. Grunt leżał jedynie cien-
ką warstwą na powierzchni wody, jakby nie miał jeszcze czasu okrzepnąć.
Stopy Weinbergera zapadały się nagle w mchu. Nathan zachwiał się, wyrwał natych-
miast z bagniska nogę i zostawiając za sobą głębokie, zachodzące wodą dziury, zaczął
sadzić ogromnymi susami w stronę najbliższego drzewa-pióra. Tam złapał się kurczo-
wo jego pnia.
Jim dotarł do swojego drzewa w podobny sposób i również schwycił się go kurczo-
wo. Obaj mężczyzni, oddzieleni od siebie wąskim paskiem zdradliwego mchu, stali dłu-
gą chwilę spoglądając na siebie w ponurym milczeniu.
Który z nas wyśnił sobie to miejsce? krzyknął Jim. W jaki sposób stąd wy-
ruszymy?
Może podbiegniemy...? Miejmy nadzieję, że to cholerne bagno nas nie pochłonie
z nadzieją w głosie odparł Weinberger.
Pod spodem mogą żyć jakieś stwory. Głodne stwory.
Stworzyli ów świat razem (a raczej, zdaniem Weinbergera, wykluczyli nawzajem ma-
rzenia). Ale w związku z tym, że świat ten musi być również częściowo tworem Jima,
przychodziło mu do głowy, że tylko z góry wyglądał on na jasny i oświecony, gdy fak-
tycznie był pusty i fałszywy, a pod jego cienką powierzchnią czaiła się zdradziecka, nie-
określona, bezkształtna głębia. Tak samo, jak jego własny świat dobrej śmierci i oce-
anicznego spokoju był pusty i taki był chyba zawsze?
Natychmiast odrzucił ten pomysł. Zwiat jest kruchy dlatego tylko, że ani on, ani We-
inberger nie są naprawdę martwi. I to wszystko.
Spróbujmy się toczyć doradzał Weinberger. Korzystniej rozłożymy ciężar
naszych ciał.
No dobrze, toczyć się jak kłody drewna. Ale dokąd?
A może woda podskórna tej krainy jest właśnie oceanem jedności i spokojem? Trud-
no było to ustalić, ponieważ cały ten błękitny mech...
Musimy znalezć coś bardziej materialnego, Jim!
A jeśli nawet znajdą, to co? Jeśli nawet poprzez to poszukiwanie stałości wymuszą
stałość tego świata?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]