[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Kerim Szach bez słowa wepchnął miecz do pochwy i poszedł w ślady Cymeryjczyka, a
Irakzajczycy podążyli za nim, bardziej obawiając się utraty przywódcy i przewodnika w
jednej osobie niż wszystkich okropności, jakie mogły się kryć w rozpadlinie. Trzymali się
złotego pasma, tak jak pokazał im Cymeryjczyk.
Opuścili się na dno fosy i powędrowali srebrzystą równiną, krocząc po złotym paśmie, jak
ludzie stąpający po linie rozpiętej nad przepaścią. Szli jakby niewidzialnym tunelem, przez
który przepływało powietrze. Ze wszystkich stron napierała na nich śmierć.
Zcieżka, którą umknęli wrogowie, biegła do rampy po drugiej stronie rozpadliny i znikała
za krawędzią. Ruszyli ku niej, w napięciu oczekując spotkania z nieznanym
niebezpieczeństwem kryjącym się wśród ostrych głazów, którymi był najeżony skraj urwiska.
Czekali tam na nich odziani w zielone szaty, uzbrojeni w noże akolici. Może w swojej
ucieczce dotarli do granicy, której nie mogli przekroczyć. Może opasujący brzuch Conana
stygijski pas był przyczyną tego, że ich zaklęcia okazały się tak słabe i nieskuteczne. Może,
wiedząc, że to niepowodzenie zostanie ukarane śmiercią, postanowili użyć ostatniego sposobu
i z nożami w rękach wypadli zza skał.
Wśród poszarpanych głazów rozgorzała krwawa walka, w której posługiwano się nie
sztuką czarnoksięską, lecz żelazem. Szczękała stal i spadające ze świstem ostrza przecinały
ciało; żylaste ramiona zadawały potężne ciosy; płynęła krew, a padający byli tratowani
stopami walczących.
Wprawdzie jeden z Irakzajczyków wykrwawił się na śmierć, ale akolici zginęli co do
jednego  pocięci i porąbani na kawałki, zrzuceni do fosy, gdzie wolno opadali na lśniące
daleko w dole srebrzyste dno.
Zwycięzcy otarli z czół krew i pot, spoglądając po sobie. Oprócz Conana i Kerima Szacha
jeszcze czterech Irakzajczyków wyszło cało z potyczki.
Stali wśród poszarpanych skał tworzących zębatą krawędz rozpadliny. Wijąca się po
łagodnym stoku ścieżka prowadziła stamtąd do szerokich schodów, zbudowanych z pół tuzina
stopni z zielonego, przypominającego nefryt kamienia. Schody wiodły na szeroką galerię z
tego samego polerowanego materiału, a za nią, piętro po piętrze, wznosił się zamek Czarnych
Wróżbitów. Wydawało się, że wykuto go w pionowym, skalnym urwisku. Architektura
zamku była piękna, choć pozbawiona ozdób. Liczne okna były zamknięte i zasłonięte
okiennicami. Nigdzie nie dostrzegli śladu życia, przyjaznej czy wrogiej istoty.
Bez słowa poszli ścieżką  ostrożnie, jak ludzie zbliżający się do siedliska żmij.
Irakzajczycy maszerowali jak w transie, niczym idący na pewną śmierć. Nawet Kerim Szach
milczał. Tylko Conan zdawał się nie pojmować, jakim ogromnym wyłomem w powszechnie
przyjętych poglądach, jakim bezprzykładnym pogwałceniem tradycji był ich czyn. On nie
pochodził ze Wschodu: spłodziła go rasa, która walczyła z demonami i czarnoksiężnikami
równie zaciekle i skutecznie, co z ludzkimi wrogami.
Wszedł po błyszczących schodach i przez szeroką, zieloną galerię przeszedł do
znajdujących się na wprost obitych złotem drzwi z tekowego drzewa. Obrzucił czujnym
spojrzeniem wyższe piętra wznoszącej się przed nim wielkiej piramidy zamku. Wyciągnął
rękę do mosiężnego uchwytu, który sterczał z drzwi jak klamka  i z krzywym uśmiechem
zatrzymał się w pół drogi. Klamka miała kształt żmii o wygiętym karku i uniesionej głowie;
Conan podejrzewał, że metalowy gad może nagle ożyć pod dotknięciem jego dłoni.
Jednym ciosem odrąbał uchwyt i brzęk mosiądzu na szklistej posadzce wcale nie uciszył
jego podejrzeń. Końcem kindżału odrzucił klamkę na bok i znów odwrócił się do drzwi.
Wokół panowała niezmącona cisza. Różowa mgiełka otulała dalekie szczyty. Słońce
błyszczało na okrytych śniegiem wierzchołkach. Wysoko w górze zawisł sęp  czarny
punkcik na błękicie nieba. Prócz niego jedynymi żywymi istotami byli ludzie stojący przed
obitymi złotą blachą drzwiami; maleńkie figurki na galerii z zielonego nefrytu, przylepionej
do stoku ogromnej góry  Yimshy.
Smagnął ich zimny wiatr spadający z lodowców, szarpiąc łachmanami szat. Spadający na
masywne drzwi kindżał Conana wywoływał grzmiące echa. Cymeryjczyk uderzał raz po raz,
przecinając tek i metalowe listwy. Po chwili ostrożnie zajrzał do środka przez wybity otwór.
Ujrzał obszerną komnatę o nagich ścianach z wygładzonego kamienia i mozaikowej
posadzce. Jedyne umeblowanie stanowiły stołki z polerowanego hebanu i kamienne podium.
Nigdzie nie dostrzegł śladu ludzkiej obecności. Po przeciwnej stronie komnaty zobaczył
następne drzwi.
 Zostaw strażnika na zewnątrz  mruknął.  Wchodzimy do środka.
Kerim Szach wyznaczył wojownika, który miał pełnić wartę, i wskazany z łukiem w ręku
wrócił na środek galerii. Conan wszedł do zamku, a za nim Turańczyk i trzej pozostali
Irakzajczycy. Wartownik przed drzwiami splunął, mruknął coś pod nosem i drgnął
gwałtownie, słysząc cichy, drwiący śmiech. Podniósł głowę i zobaczył stojącą na piętrze
wysoką, czarno odzianą postać, która spoglądała na niego pogardliwie, szyderczo, kiwając
głową. Irakzajczyk błyskawicznie naciągnął cięciwę i wypuścił strzałę, która śmignęła w górę
i wbiła się w opiętą czarną togą pierś. Drwiący uśmiech nie zniknął z ust Wróżbity; mag
wyrwał pocisk z ciała i wzgardliwym gestem odrzucił go łucznikowi. Wojownik odskoczył,
instynktownie zasłaniając się ręką. Jego palce zacisnęły się na koziołkującym w powietrzu
drzewcu.
Irakzajczyk wydał przerazliwy wrzask. Drewniana strzała w jego ręku zaczęła się wić.
Proste drzewce nagle stało się giętkie, jakby stopniało w jego dłoni. Próbował odrzucić to coś
od siebie, lecz było już za pózno. Zimne sploty otoczyły mu przegub, a paskudny, klinowaty
łeb pomknął ku muskularnemu ramieniu. Wojownik krzyknął ponownie  twarz nabiegła mu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •