[ Pobierz całość w formacie PDF ]
podkrążonymi oczami i drżeniem ciała. Marta ostatnia przeskoczyła na kępę.
Monk dał znak ręką, że mogą ruszać. Teren, po którym się poruszali, był podmokły jeszcze
przez jakieś pół kilometra, ale twardszy grunt powoli wynurzał się z grzęzawiska. Coraz rzadziej
występowały wierzby, ustępowały brzozom i świerkom. Pojawiły się zielone łąki porośnięte
goryczką i szarotką.
Gdy dotarli do szczytu wzniesienia, rozpostarł się przed nimi otwarty widok.
Półtora kilometra dalej na stoku góry zobaczyli małą osadę przeciętą na pół srebrzystym
strumykiem. Monk przyjrzał się jej dokładnie. Wydawała się opuszczona od dłuższego czasu.
Porzucone domy z kamienia i drewna stały na stoku wzdłuż wijącej się szutrowej drogi. Nad
strumieniem dostrzegł stary młyn. Drewniane koło młyńskie, które odpadło od budynku, leżało w
poprzek strumienia niczym mostek. Wiele innych domów miało zapadnięte dachy i zwalone
ściany. Całą osadę porastały wysokie chwasty, jałowce i jodły.
- To stare miasteczko górnicze - wyjaśnił Konstantin. Chłopiec rozpostarł mapę, by
sprawdzić ich pozycję. - Nikt tu nie mieszka. Tu nie jest bezpiecznie.
- Jak daleko mamy jeszcze do tej sztolni? - zapytał Monk. Chłopiec zmierzył odległość na
mapie kciukiem.
- Niecały kilometr za tym miasteczkiem. Nie tak daleko - odpowiedział, wskazując ręką
kierunek.
Konstantin przeniósł wzrok na prawo i spoważniał. Nie musiał nic mówić. W połowie ukryta
za grzbietem góry aż po horyzont rozciągała się zielono-czarna tafla wody.
Jezioro Karaczaj.
Monk wyciągnął swój dozymetr. Taśma wskaznika nadal miała czerwony kolor. Jednak żeby
dostać się do miasteczka, będą musieli kierować się w stronę jeziora, czyli zagłębiać się w
skażony teren.
- Jak mocno skażone jest to miasteczko? - zapytał Monk.
- Nie powinniśmy zatrzymywać się w nim na piknik - odparł Konstantin, składając mapę.
Monk popatrzył na chłopca, doceniając jego poczucie humoru, choć nikomu nie było do
śmiechu. Mimo to, gdy ruszyli w drogę, objął go ramieniem i uścisnął serdecznie, co Konstantin
skwitował szerokim uśmiechem. Rzadko mu się to zdarzało. Piotr i Kiska szli za nimi. Z tyłu
kroczyła Marta.
Udało im się dotrzeć aż tutaj. Odwrót nie wchodził w grę.
Niecały kilometr dalej Borsakow obserwował, jak jego cele znikają za krawędzią
wzniesienia. Cicho przeklinając mężczyznę, który prowadził dzieci, uklęknął przy porzuconej na
brzegu łodzi płaskodennej i zsunął karabinek z ramienia. Zanim ruszył w dalszą drogę,
postanowił wyczyścić broń. Po długim brodzeniu w wodzie i przedzieraniu się przez bagno
karabinek był zabłocony i mokry. Rozebrał go na części i skrupulatnie obejrzał każdy element:
lufę, zamek, magazynek. Dokładnie wypłukał i wysuszył wszystkie elementy. Zadowolony z
efektu złożył karabinek. Ta rutynowa czynność uspokoiła jego nerwy i przywróciła chęć do
działania.
Wstał i przewiesił broń przez ramię.
Krótkofalówka przepadła w wodzie i Borsakow był zdany tylko na siebie. Tylko on ocalał z
wypadku ślizgacza bagiennego. Wiatrak poszarpał ramię pilota, inny żołnierz skręcił kark, gdy
łódz się wywracała; ostatni pływał utopiony twarzą do dołu.
Został tylko Borsakow, choć i on był ciężko ranny. Koszulą zdartą z martwego żołnierza
zatamował krew i przewiązał ranę uda sięgającą aż do kości. Nie obędzie się bez specjalistycznej
pomocy medycznej - pomyślał. - Oby nie trzeba było amputować nogi.
Ale najpierw miał do wykonania pracę. Porzucenie obowiązku nie wchodziło w rachubę.
Kulejąc, Borsakow wyruszył za uciekinierami.
16
7 września, 08.11
Prypeć, Ukraina
- Obudz się!
Gray usłyszał słowa, ale jego mózg potrzebował jeszcze chwili, żeby je rozszyfrować.
Luka pochylał się nad nim i potrząsał go za ramię.
Kaszląc, Gray odepchnął go i oparł się na łokciu. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Znajdowali
się w cementowej celi z ob-łażącą farbą i zardzewiałymi czerwonymi drzwiami. Zwiatło
dochodziło z pojedynczego okratowanego okna wysoko usytuowanego na jednej ze ścian. Pod
oknem, na zapleśniałym cienkim materacu, siedział Kowalski z głową spuszczoną między
kolanami, jęcząc z mdłości.
Komandor wziął głęboki oddech, zmuszając się do odzyskania kontroli nad sobą.
Przypomniał sobie ostatnie wydarzenia. Pamiętał wspinaczkę w górę kanionu pod lufami
karabinów, lot helikopterem i samolot transportowy na zalanym deszczem pasie startowym. Na
szyi wyczuł palcami opuchliznę. Na pokładzie samolotu wstrzyknięto im jakieś narkotyki.
Nie miał pojęcia, dokąd ich zabrano.
- Elizabeth... Rosauro... gdzie one są? - zapytał zachrypniętym głosem.
Luka pokręcił głową. Opierając się o ścianę, osunął się i usiadł.
- Nie mam pojęcia. Może w sąsiedniej celi.
- A gdzie my jesteśmy?
Luka wzruszył ramionami. Kowalski jęknął.
Gray wstał, poczekał chwilę, aż świat przestanie mu się kołysać, i podszedł do okna. Było
jednak za wysoko, żeby sam do niego sięgnął.
Kowalski podniósł głowę i domyślił się, o co chodzi komandorowi.
- Pierce, pan chyba żartuje.
- Wstawaj! - rozkazał Gray. - Pomóż mi. Ochroniarz uniósł się, trzymając za brzuch. Splótł
palce.
- Co pan myśli? %7łe jestem drabiną?
- Drabiny nie narzekają.
Komandor postawił nogę na splecionych dłoniach i po chwili dosięgnął parapetu. Podciągnął
się do okna. Spojrzał na dziwny krajobraz. Na zewnątrz rozciągało się miasto w połowie
zarośnięte lasem. Było zniszczone, jak po ostrzale artyleryjskim. Dachy pokrywał mech lub były
[ Pobierz całość w formacie PDF ]