[ Pobierz całość w formacie PDF ]
które obnażał, do drzew łamiących się, powyginanych, rozdartych. W drugim końcu
wsi świeciła łuna pożaru i rozszerzała coraz bardziej. Z dachu na dach
przelatywało płomię wzmagające się, wiatr poddymał; nikogo przy ogniu.
Ze dworu nikt wybiec nie śmiał na wieś, na wsi nie było komu ratować; puste już
chaty po cholerze żarł rozniecony pożar. Kilka tylko cieniów czarnych ruszyło
się koło ognia: byli to chorzy, co się grzać biegli, przejęci dreszczami,
poprzedzającymi zwykle rozwinienie słabości. Dzwon, poruszony bezsilną ręką,
słabo się odzywał.
Wtem zadzwoniło na trakcie; bryczka zaprzężona trzema końmi wstrzymała się
naprzeciw pożaru. Silny głos podróżnego zabrzmiał nad uszami nieprzytomnych
ludzi, co się przy płonących węglach rozgrzewali. Słusznego wzrostu, silnej
budowy mężczyzna począł drapać się na dach najbliższy, jeszcze nie spalony,
snopki pokrywające go odrzucać. Za jego przykładem poszedł woznica i kilku ludzi
nadbiegłych. Dym czarny i gęsty ustawał, deszcz ulewny pomógł do ugaszenia
ognia, który się ograniczył tym, co już zniszczone było.
Rzucając na dachu ludzi, przybyły Ostap pędem pobiegł ku chacie, gdzie Janko,
Zoja i Roman stękali nieprzytomni i pomocy bożej, nie rachując już na ludzką,
wzywali.
Wbiegł, spojrzał, załamał ręce; a dostrzegłszy przy ogniu dogasającym uśpionego
Janka, wstrząsnął nim.
- Gdzie brat? gdzie żona? gdzie Kulina? - zawołał.
Janko wytrzeszczał oczy, otworzył usta, ale odpowiedzieć nie mógł. Nanieciwszy
ognia większego, rzucił płaszcz i z westchnieniem począł Ostap zajmować się
chorymi. Wszystko potrzeba było robić samemu: podnosić ich, opatrywać, okrywać i
poić. Przygotowane lekarstwo, które miał przy sobie, spłynęło z kolei w usta
Zoi, Romana i Janka. Zrobiwszy, co mógł, siadł, podparł się i znużony pozostał
jak przykuty do miejsca, niekiedy jękiem, westchnieniem chorych zbudzony tylko z
odrętwienia.
- To nie wszystko - rzekł w duchu.
Powstał i zabierał się do wyjścia. Wtem wszedł Fedko z rydlem w ręku. Bracia
uściskali się w milczeniu.
- Babka? - spytał Ostap.
- Umarła.
- %7łona twoja?
- Umarła.
- Dziecię twoje?
- Umarło.
- Co się dzieje we dworze?
- Wracając ze smętarza spotkałem ludzi dworskich jadących po doktora. Pan
zachorował.
- W sam czas przybyłem! - zawołał Ostap. - Nie ma chwili do stracenia.
I ruszył się ku drzwiom śpiesznie.
- Dokąd, bracie?
- Do dworu.
- A ty tam po co?
- Ratować go.
- Kogo? - spytaj gorzko Fedko - pana? pana, co nas ciemiężył? co nam dał wymrzeć
wpół z głodu, wpół z choroby? Jego?
- Jego - rzekł Ostap. - Bóg każe dobrem za złe płacić; czyńmy, jak każe. Nie do
nas należy go sądzić.
Wielkimi zdumionymi oczami spojrzał Fedko na brata, wzruszył ramionami i siadł
na ławie.
Ostap wyszedł i szybkim krokiem pobiegł do pałacu. Dziedziniec był dziwnie
pusty; nikogo w przedpokoju. Stary kamerdyner siedział w sali na krześle i
płakał.
- Hrabia słaby? - spytał wpadając Ostap.
- Od kilku godzin.
- Nikogo przy nim?
- Dotąd nikogo prócz nas. Posłaliśmy uwiadomić pana Alfreda.
- Prowadz mnie do niego, wiesz, żem doktor; nie ma chwili do stracenia.
Posłuszny stary zwlókł się z krzesła i otwierając drzwi przybyłemu przeprowadził
go przez szereg pustych pokoi do sypialni pańskiej. No łożu mahoniowym stękał
chorobą złamany, stary, zsiniały już, zziębły, bezprzytomny. Na widok Eustachego
zmieniła się twarz, zadrżała raka, którą usunął, usta poruszyły, jakby chciał
coś mówić. Szybko przygotowano gorącą wannę, a mimo wstrętu i oporu Eustachy
potrafił mu dać lekarstwo.
- O! gdyby wiedział - rzekł w sobie Eustachy - że te same krople dawałem bratu i
siostrze, wolałby może śmierć nad nie! I bolesny uśmiech przeleciał mu po
ustach. Godzina nie upłynęła, a już z pociechą i dumą widoczny był skutek starań
lekarza. Hrabia spał głęboko i potniał.
Ostap w oddaleniu czuwał; na próżno stary sługa ze łzami w oczach, wzruszony,
wdzięcznością przejęty chciał go namówić do spoczynku. Pozostał z daleka śledząc
postęp lekarstwa i przemagającą jego siłę.
Po północy dwa powozy zaturkotały przed gankiem. Alfred śpiesząc na ratunek
stryjowi, Michalina, pomimo próśb i odradzań ciotki, biegła do łoża ojca.
Spotkali się milczący i powitali spojrzeniem w sali; oboje razem biegli do
pokoju hrabiego. Nie było czasu i nie było komu oznajmić im, że Ostap wszystkich
uprzedził. Z wielkim zdumieniem postrzegli go uśpionego w krześle u łóżka
hrabiego. Michalina cofnęła się, zarumieniła i zbliżyła do ojca. On spał, ale
snem spokojnym już przesilonej słabości. Na szelest wchodzących zbudził się
Ostap i pochwycił; postrzegł stojącą nad ojcem Misię i pospieszył ją uspokoić.
- Hrabia wyzdrowieje; ręczyć za to mogę - rzekł cicho. Zostawmy go w
spokojności. Szczęśliwy jestem, że w czas przybyć mogłem, aby go ratować.
Alfred i Michalina ścisnęli go za ręce.
- Nie wiem, jakie przeczucie mówiło mi - szepnął Alfred - że ty tu być musisz.
Tłumaczyłem sobie na próżno, że to być nie może; serce mi mówiło - być musi.
- A teraz - rzekł Eustachy - zostawiam was przy nim; mnie czas do moich chorych,
do tych, którychem jeszcze żywych zastał; bo wielu, wielu umarło.
Nikt go wstrzymywać nie myślał, tak wszyscy zajęci byli rozpytywaniem o słabości
hrabiego; wymknął się więc niepostrzeżony i zbiegł na wieś znowu. Dzień już był
bliski; wicher ustał, pożar zagasł i ranna gwiazda błyskała na bladym tle
jesiennym niebios. Dym ciemny ze szczątków pożaru unosił się w górę i daleko
rozciągał po wilgotnej ziemi.
W chacie jedni spali snem spoczynku, drudzy snem wiecznym. Stary Roman nie żył,
wnuczę jego, przejąwszy słabość od dziada, dogorywało w strasznych męczarniach;
Zoja i Janko mieli się lepiej. Fedko czuwał nad nimi. Na twardej ławie
podesławszy płaszcz położył się Ostap i usnął na chwilę. Trzecią to już noc nie
zmrużył oka.
VIII
W dwa dni po opisanych wypadkach hrabia odzyskał przytomność zupełną. Alfred i
Misia nie odstępowali od jego łóżka, obaczył ich i wyciągnął rękę, jakby się z
długiego snu budził, z długiej powracał podróży.
- Winienem ci życie - rzekł do Alfreda.
- Stryju kochany, nie mnie je winieneś, innemu.
Znak Misi, która lękała się, żeby imię nienawistnego człowieka nie wzruszyło
ojca zbytecznie, przerwał Alfredowi.
- Któż tu był? - spytał hrabia.
- Lekarz - odpowiedziała Misia.
- I tyś mi przecie powróciła! - z wymówką zawołał stary. Gdybym nie zachorował,
nie byłabyś sobie przypomniała ojca.
- Papo, kochany papo, winnam! Nie wymawiaj mi; zostaw to na pózniej, gdy
będziesz zdrowszym.
Lękając się znużenia nie dano długo mówić hrabiemu. Szybko przychodzić zaczął do
zdrowia, silny w sobie, nie wycieńczony ani myślami (których nie nadużył), ani
żadnym zbytkiem, prędzej niż drudzy odzyskiwał dawne siły. Ostap nie pokazał się
więcej we dworze u łóżka chorego, ale codziennie wzywany przez Michalinę, z nią
i Alfredem spędzał część wieczoru.
Choroba straszliwa, dziesiątkująca w okolicach niektórych wsie i największe
osady, powoli ustawać poczynała; liczba chorych i umierających zmniejszała się,
a pobożny lud przypisywał cudowny skutek wystawionym na drogach krzyżom.
Alfred, przenikliwie poglądając na Eustachego i siostrę, lękał się nowego ich
[ Pobierz całość w formacie PDF ]