[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Tubylcy, którzy oczywiście nie zostali nawet wzmianką zaszczyceni przez tego idiotę, który
sporządzał dokumentację, zbudowali po prostu małą piramidkę wokół aparatury. Ponowny rzut oka
przekonał mnie o słuszności tej tezy  ściany piramidy, pięknie teraz widoczne, gdyż Szperacz latał w
kółko o jakieś dwadzieścia metrów od jej boków, oblepione były ferajną. Były to półtorametrowe
jaszczurki, obdarzone bez wątpienia inteligencją, gdyż zajmowały się właśnie próbami strącenia
Szperacza za pomocą strzał i innych kamlotów. Przerwałem im tę radosną twórczość, włączając
automatycznego pilota na kurs powrotny do statku. Po wykonaniu tej istotnej czynności zrobiłem
sobie zasłużonego drinka. Faktem jest, że miałem na swoim koncie niezłe osiągnięcia, jak dotąd  nie
dosyć, że znalazłem aparaturę, co prawda wewnątrz kamiennej budowli (ale to jest już szczegół
techniczny), to jeszcze dość skutecznie rozwścieczyłem te stworki, które ją zbudowały. Zwietny
początek, który, jak sądzę zapoczątkowałby u silniejszego ode mnie alkoholizm. Całe szczęście, że
już mi to nie zagrażało.
Konserwatorzy omijają wszelkie lokalne cywilizacje jak rejony objęte prohibicją, z tego też
powodu, jak i zresztą paru innych równie dobrych, beacony są budowane na nie zamieszkanych
planetach. Jeśli przypadkiem zdarza się inaczej, to sytuuje się go w miejscach raczej niedostępnych.
A tu co? Umieścili sobie aparaturę w samym środku miłego, domowego bagienka, które jeszcze
awansowało przez to ani chybi na miejscową świętość. No cóż, nie pozostało mi nic innego, jak
nawiązać kontakt. A jak wiadomo niezbędna do tego jest znajomość lokalnego języka. A na to byłem
już przygotowany. Dosyć dawno temu wymyśliłem sobie szpicla ogłupiającego w sposób totalny.
Nikt nie zwróciłby na niego uwagi, nawet w środku miasta  ot, zwykły trzyfuntowy kamień. Jedynym
problemem było nie rzucające się w oczy umieszczenie go. Zlokalizowałem miejscową metropolię
jakieś tysiąc metrów od piramidy i posłałem w nocy Szperacza ze szpiclem w pojemniku.
Wylądował przy tutejszej drodze i do połowy wleciał w muł. Rankiem, gdy pojawił się pierwszy
egzemplarz tubylca, uruchomiłem rejestrację głosu i obrazu. Gdzieś po pięciu lokalnych dniach w
pamięci translatora był wystarczający zapas słów do prowadzenia konwersacji. Przyszedł czas na
doświadczenia. Wybrałem jednego tubylca, który przechodził koło szpicla dzień w dzień, umieściłem
w rowie dodatkową aparaturę i pewnego pięknego poranka przyszedł czas na kontakt. Gdy podszedł
tego ranka w pobliże stanowiska, odezwałem się:
 Witaj o Goat, mój wnuku! To ja  duch twojego dziadka! Przemawiam do ciebie z zaświatów
 to, co powiedziałem, zgadzało się z miejscową religią tak, że szansa wykrycia kłamstwa była
minimalna.
Zanim zdołał na tyle dojść do siebie, aby wziąć nogi za pas, przekręciłem dzwigienkę i na drogę
sypnęły się dwa naszyjniki tutejszych muszli, czyli lokalnej waluty.
 Masz tu trochę gotówki z zaświatów, jestem bowiem z ciebie zadowolony, chłopcze. Przyjdz
tu jutro, to trochę porozmawiamy.
Z zadowoleniem stwierdziłem, że mój podopieczny najpierw się ukłonił, a potem złapał muszle
i ruszył tak, że aż błoto pryskało. Poza tym, że gotówka nie pochodziła z zaświatów, lecz z jednego z
magazynów, wszystko się zgadzało. Po tym trudnym początku dziadek z wnuczkiem odbyli wiele
szczerych rozmów w przydrożnym rowie. Dla obu były one owocne. Trochę mniej dla okolicznych
sklepów. Tym niemniej dowiedziałem się tego, czego potrzebowałem z historii i współczesności
jaszczurek i nie były to miłe informacje. Z bieżących nowości najważniejszą była mała, religijna
wojenka, jaka toczyła się naokoło piramidy.
Oczywiście wszystkiemu byli winni moi kretyńscy przodkowie budujący beacon. %7ładnemu z
nich nie wpadło do łba, że mrowiące się w okolicznych bagnach tałatajstwo może stać się rasą
inteligentną i zainteresować się aparaturą jako tworem czysto religijnym. Co notabene nastąpiło.
Dolinę uznano za świętą, beacon za świątynię, dorobiono opakowanie, a wodę użytą do chłodzenia,
która była odprowadzana do rezerwuaru oczyszczającego, za magiczny płyn bogów. Co ciekawe, to
tym tu, radioaktywność wody wcale nie przeszkadzała, wprost przeciwnie  wywoływała w nich
korzystne mutacje. No cóż, co kraj to obyczaj. Dla dopełnienia całości zbudowali w pobliżu miasto i
przez stulecia żyli w szczęściu i spokoju. Specjalna kasta kapłanów zajmowała się obsługą świątyni.
Wszystko było piękne do pewnego dzionka, jakieś pięć miesięcy temu. Wtedy to jeden z nich bądz na
skutek wybujałych ambicji, bądz innych zaburzeń psychicznych wtargnął do wnętrza świątyni i coś
tak pomajstrował (to moja teoria), znaczy rozgniewał bogów (to ich teoria), że święta woda przestała
lecieć. Konsekwencją tego była rewolucja, masakra i zmiana kapłanów (starzy przenieśli się na
zasłużony odpoczynek w zaświaty). Nowa banda kapłanów strzegła świątyni, ale wody jak nie było,
tak nie ma.
Rozezlone społeczeństwo założyło oblężenie świątyni oraz niesolidnych kapłanów i czekało na
cud. A moja osoba miała ni mniej ni więcej tylko wlezć w sam środek tej kotłowaniny, żeby
naprawić ten mebel.
Pomyślawszy o tym przytargałem prefabrykaty pianolitu i na podstawie trójwymiarowego
modelu wnuczka sporządziłem sobie kombinezon przypominający tubylca. Sam sobie się raczej
podobam, ale wolałem nie ryzykować pokazywania się we własnej osobie  okaże się, że nie jestem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •