[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nas podejrzliwie wyczuÅ‚em, że niektórzy o nas rozmawiajÄ…. Paru klien¬tów zawróciÅ‚o nawet
w drzwiach na nasz widok. Może p0 prostu siÄ™ nas bali, a może kierowaÅ‚o nimi coÅ› bar¬dziej
złowrogiego.
Stopniowo sytuacja zaczęła się pogarszać. Arkwright zamówił kufel najmocniejszego.
WychyliÅ‚ go w parÄ™ se¬kund, po czym kupiÅ‚ nastÄ™pny i nastÄ™pny. Po każdym kolejnym piwie
jego gÅ‚os stawaÅ‚ siÄ™ donoÅ›niejszy, a sÅ‚o¬wa bardziej beÅ‚kotliwe. KÄ™dy poszedÅ‚ do szynkwasu
po siódmy kufel, potknął się o czyjś stół, rozlewając napitki i zarabiając kilka gniewnych
spojrzeń. Siedziałem cicho, starając się nie zwracać niczyjej uwagi, lecz Arkwright nawet nie
myślał przestać. Stojąc przy barze, opowiadał każdemu, kto tylko zechciał, historię o tym, jak
pokonał Rozpruwacza z Coniston.
Po jakimś czasie wrócił chwiejnie do naszego stolika, niosąc ósmy kufel. Opróżnił go szybko
i beknÄ…Å‚ dono¬Å›nie, Å›ciÄ…gajÄ…c na siebie kolejne spojrzenia.
- Panie Arkwright - zagadnąłem - nie sądzi pan, że Powinniśmy się już kłaść? Jutro czeka nas
ciężki dzieÅ„, ar°bi siÄ™ pózno.
" Ten znów zaczyna - rzucił Arkwright głośno.
198
199
Wkrótce, tak jak tego pragnął, ściągnął na siebie uw już chyba wszystkich zebranych. -
Kiedy mój m}0(j uczeń nauczy się, że to ja wydaję rozkazy, a nie na ^ wrót? Pójdę do łóżka,
gdy będę gotowy, młody Wardzie nie wcześniej - warknął.
Upokorzony, spuściłem głowę. Co jeszcze mog}e&1 rzec? Pomyślałem, że mój nowy mistrz
popełnia wielkj błąd, upijając się przed porannym spotkaniem z Morwę-ną. Lecz, jak sam
mówił, byłem tylko uczniem i musia-łem słuchać poleceń.
- Tak się składa, że chłopak ma rację - rzekł szyn-karz, podchodząc, by sprzątnąć ze
stołu. - Nie lubię od-mawiać gościom, ale za dużo już wypiłeś, Billu, a jutro musisz myśleć
jasno, jeśli naprawdę chcesz pokonać Morwenę.
Słuchałem wstrząśnięty. Nie miałem pojęcia, ze, mistrz wyjawił gospodarzowi, co planujemy
- kto jesz¬cze z zebranych o tym usÅ‚yszaÅ‚?
Arkwright walnął głośno pięścią w stół.
- Chcesz mi powiedzieć, że mam za słabą głowę? -wrzasnął.
Nagle w sali zapadła cisza, wszyscy odwrócili się, ^ rząc go wzrokiem.
- Nie, Billu - odrzekł pogodnie szynkarz, wyrazn>e ający wprawe w rozmowach z
pijakami. - CoÅ› ci zapro-
,.-,(, Wróć tu jutro wieczorem, kiedy załatwisz Mor-pormj*-
" enÄ™, a bÄ™dziesz mógÅ‚ wypić, ile zechcesz - na koszt fir¬my-
fja wzmiankÄ™ o Morwenie wÅ›ród goÅ›ci rozlegÅ‚y siÄ™ ci¬che szepty
_ Dobra, umowa stoi - przystał, ku mojej uldze, Arkwright. - Młody Wardzie, czas już na nas.
Zabrałem psy i pierwszy ruszyłem na górę, on szedł za nami, potykając się na schodach. Gdy
jednak prze¬kroczyÅ‚em próg, także wszedÅ‚ do Å›rodka i zamknÄ…Å‚ drzwi, zostawiajÄ…c psy na
zewnÄ…trz.
- Co myślisz o swoim pokoju? - wybełkotał. Rozejrzałem się. Aóżko wyglądało
kuszÄ…co, wszystkie
sprzÄ™ty, Å‚Ä…cznie z zasÅ‚onami, sprawiaÅ‚y wrażenie czy¬stych i zadbanych. Zwiece obok łóżka
zrobiono z wosku, nie z cuchnÄ…cego Å‚oju.
- Wygląda na wygodny - rzekłem. W tym momencie zauważyłem duże lustro na
toaletce po lewej. - Mam je zasłonić prześcieradłem? - spytałem.
- Nie trzeba. Nie mamy do czynienia z waszymi cza¬rownicami z Pendle - Arkwright
pokręcił głową. - Nie, n'e, nie - czknął - to coś zupełnie innego. Zupełnie in-nego, zważ moje
słowa. Wodna wiedzma nie potrafi
200
201
szpiegować ludzi za pomocą lustra. Nawet Morwen^ go nie umie. Tak czy inaczej, młody
Wardzie, powiną neś być mi wdzięczny. Pan Gregory nigdy nie zamó^ mi tak wygodnego
pokoju - w ciągu całych pięciu lat gdy u niego terminowałem. Ale tylko mi się tu nie tol gość.
Nie rozgość, kość w kość. Dajmy sobie parę g0dzin odpoczynku. Kiedy jednak dzwon
kościelny wybije pól. noc, ruszamy na łowy. Na łowy, hej, ho! Skręć w lewoza drzwiami i
zejdz po tylnych schodach. Spotkamy siÄ™ przy drzwiach. Tylko cicho, cicho sza.
To rzekłszy, wytoczył się z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Słyszałem jednak, jak śpiewa:
 Na łowy, hej, ho!", kiedy po pijanemu zmagał się z zamkiem własnej sypialni. Nie
rozbierając się zatem, padłem na łóżko. Może i mocno sypiam, ale nawet we śnie świetnie
roz¬poznajÄ™ godzinÄ™ i wiedziaÅ‚em, że jeÅ›li siÄ™ skupiÄ™, obudzÄ™ siÄ™ tuż przed tym, nim dzwony
wybiją północ.
B
yłem zmęczony po długim marszu do Coniston i przespałem smacznie dwie godziny.
Zbudziłem się nagle, tuż przed tym, nim odezwał się kościelny dzwon, instynktownie
wiedziałem, że to północ, ale i tak na wszelki wypadek przeliczyłem uderzenia. Kiedy jednak
stanąłem pod umówionymi drzwiami, Arkwrighta tam nie było. Wyjrzałem na zewnątrz,
potem wróciÅ‚em do je¬go pokoju. ZatrzymaÅ‚em siÄ™ w progu, nasÅ‚uchujÄ…c: sÅ‚y¬szaÅ‚em
chrapanie. ZastukaÅ‚em cicho, a kiedy nie odpo¬wiedziaÅ‚, powolutku uchyliÅ‚em drzwi. Szpon i
Kieł 52czeknęły cicho jednym głosem, gdy wszedłem do środ-Potem jednak zamachały
ogonami.
202
203
Arkwright leżał na łóżku w ubraniu. Usta miał szer^ ko otwarte i bardzo głośno chrapał.
- Panie Arkwright - powiedziałem mu tuż uchu. - Panie Arkwright, proszę pana, czas
wstawać
Jeszcze kilka razy zawołałem go po imieniu, bez po. wodzenia. W końcu potrząsnąłem nim.
Usiadł gwałto*. nie, szeroko otwierając oczy, a jego twarz wykrzywj| gniewny grymas. Z
początku sądziłem, że mnie uderzy toteż odezwałem się szybko:
- Kazał mi pan czekać na dworze o północy, jest już znacznie pózniej...
DostrzegÅ‚em w jego oczach bÅ‚ysk zrozumienia, spu¬Å›ciÅ‚ nogi na ziemiÄ™ i niepewnie dzwignÄ…Å‚
się z łóżka.
Na stoliku obok staÅ‚y dwie latarnie, zapaliÅ‚ obie i wrÄ™¬czyÅ‚ mi jednÄ…. Potem chwiejnym
krokiem wyszedÅ‚ z poko¬ju i pomaszerowaÅ‚ po schodach, przyciskajÄ…c dÅ‚oÅ„ do gÅ‚o¬wy i
cicho jęcząc. Przeprowadził mnie przez podwórze na skąpane w księżycowym blasku zbocze.
Obejrzałem się ku gospodzie: okna na piętrze były ciemne, lecz z dolnych wciąż wypływały
smugi jasnego światła. Z wnętrza dobie gały podniesione głosy, ktoś śpiewał, fałszując.
Chmury odpłynęły, powietrze było rześkie i chłodne Dwa psy stąpały tuż przy nas, ich oczy
błyszczały z pod niecenia. Cały czas wspinaliśmy się na południowe zbo-
Starucha, aż w końcu pod stopami zachrzęścił nam śnieg- Nie był zbyt głęboki, jego
powierzchnia właśnie zaczynała zamarzać.
Gdy dotarliśmy do brzegu Koziego Stawu, Arkwright zatrzymał się. Natychmiast
zrozumiaÅ‚em, czemu tak wÅ‚aÅ›nie nazwano owo niewielkie jeziorko: na jego stro¬mych
brzegach górski kozioł czułby się znacznie lepiej niż ludzka istota. Brzeg zaścielały wielkie
gÅ‚azy, utrud¬niajÄ…ce dostÄ™p do wody. Lecz Arkwright nie zatrzymaÅ‚ siÄ™, by podziwiać widoki.
Ku memu zdumieniu nagle po¬chyliÅ‚ siÄ™ gwaÅ‚townie i zaczÄ…Å‚ ostro wymiotować, wyrzu¬cajÄ…c
z siebie na ziemię piwo i gulasz. Odwróciłem się szybko plecami i odszedłem, czując ucisk w
żołądku. Trwało to jakiś czas, potem jednak odgłosy wymiotów ustały; usłyszałem, jak głośno
wciÄ…ga w pÅ‚uca nocne po¬wietrze.
- Dobrze się czujesz, młody Wardzie? - spytał, idąc ku mnie chwiejnie.
Przytaknąłem. Nadal dyszał bardzo ciężko, jego czoło lśniło od potu.
- Gulasz musiaÅ‚ być nieÅ›wieży. Rano porzÄ…dnie naga¬dam szynkarzowi, zapamiÄ™taj
moje słowa!
Arkwright znów odetchnął głęboko i otarł grzbietem dłoni czoło i usta.
204
205
- Nie czuję się zbyt dobrze. Chyba trochę tu odpoC2 nę - oznajmił.
Znalezliśmy pobliski głaz, o który się oparł, i usiedli śmy w milczeniu, przerywanym jedynie
od czasu do cza su jękami Arkwrighta i cichym skomleniem psów. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •