[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Naprawdę? - spytała z wyraznym zainteresowaniem Andie. - Mieliśmy potwierdzone
przypadki okupów sięgających sześćdziesięciu pięciu milionów.
- Wierzę.
- A więc sugeruje pan, że czterdzieści milionów to za mało? A może wie pan o pani
Salazar coś, co dyskredytuje jej wartość, by użyć określenia, jakim posługuje się porywacz?
- Szczerze mówiąc, sam nie wiem, o co mi chodziło.
Andie zamilkła, jakby czekała, aż Jack coś doda.
- Na pewno? - spytała po chwili.
Jack zastanowił się i odpowiedział tak, jak uznał za stosowne.
- Powinna pani spytać o to pana Salazara.
- Na pewno spytam. - Zapisała coś w notesie.
Jack bił się z myślami. Chciał to wyjaśnić, ale słowa utknęły mu w gardle. To, że nie
wiedział, iż Mia jest mężatką, zmniejszało poczucie wstydu, zwiększało jednak zażenowanie,
że dał się tak długo oszukiwać. Ale zanim zdążył otworzyć usta, Andie zmieniła temat.
- Tak czy inaczej, w świetle tego wszystkiego postanowiliśmy zmienić strategię działania.
Dlatego pana wezwaliśmy.
- Jak mogę pomóc? - spytał.
- Chcemy, żeby ktoś przekazał porywaczowi kwotę o wiele mniejszą. Powiedzmy
dziesięć tysięcy dolarów. Nie, to nie okup. To zaliczka w zamian za dowód, że Mia Salazar
żyje.
- Zaliczka za dowód życia?
- Tak, z tym, że chcemy osiągnąć coś więcej. Po pierwsze, przedłużyć negocjacje,
utrzymać panią Salazar przy życiu tak długo, jak tylko się da. Po drugie, doprowadzić do
tego, żeby przekazanie pieniędzy odbyło się na naszych warunkach, dzięki czemu dowiemy
się czegoś więcej o porywaczu. I wreszcie po trzecie, banknoty będą znaczone. Liczymy na
szczęśliwy przypadek. Może facet coś wyda i go namierzymy.
- A więc mam robić za kuriera?
- To niezbyt pochlebne, ale tak, do tego to się sprowadza.
- Dlaczego akurat ja?
- Już mówiłam, to pan Salazar pana zaproponował.
- Jako swego adwokata - mruknął Jack i nagle w jego głowie zapłonęła żaróweczka.
- Tak, jako swego adwokata. - Andie powiedziała to tak, jakby wyczuła, że łączące ich
relacje są o wiele bardziej skomplikowane, niżby się wydawało. Ale Jack nie chciał jeszcze
niczego wyjaśniać.
- Porozmawiam z panem Salazarem i oddzwonię - obiecał.
- Nie chciałabym pana ponaglać, ale proszę się pospieszyć. Teraz najważniejszy jest czas.
- Rozumiem.
- Nie chcemy robić z pana policjanta. Wprost przeciwnie, wolimy, żeby pieniądze
dostarczył ktoś, kto nie ma z nami żadnych powiązań. Salazar odmówił. Jego adwokat będzie
wiarygodnym reprezentantem.
- Czy to on wpadł na pomysł, żeby mnie w to wciągnąć?
- Tak. Ale zapewniłam go, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby nic się panu nie
stało.
Pewnie ma nadzieję, że się wam nie uda, pomyślał Jack i żarówka zaświeciła jeszcze
jaśniej.
- Dzięki. Zadzwonię, jak tylko będę mógł.
Wstali, wymienili uprzejmości i wyszli z sali. Andie odprowadziła go na koniec
korytarza, gdzie w budce z kuloodpornego szkła urzędował oficer dyżurny. Grube,
przeszklone drzwi obok budki oddzielały służbową część gmachu od poczekalni, gdzie
siedział samotny mężczyzna.
- Jak w zegarku - powiedziała Andie.
- Słucham? - nie zrozumiał Jack.
- To Drew Thornton. Mąż Ashley. Przychodzi tu w każdy wtorek i czwartek punktualnie
o drugiej.
Siedzący za szklaną ścianą mężczyzna nie mógł ich słyszeć - nie zauważył nawet stojącej
kilka kroków dalej Andie.
- Jest z panią umówiony? - spytał Jack.
- Nie. Po prostu przychodzi tu dwa razy w tygodniu. Czasem nie mam mu zupełnie nic do
powiedzenia, ale to go nie zniechęca. Pewnie myśli, że dopóki będzie przychodził, nie
pozwolę zamknąć tej sprawy.
Jack przyjrzał się mu uważniej. Thornton był tylko kilka lat starszy od niego, ale głębokie
zmarszczki na jego twarzy wyglądały jak wyrzezbione w wosku. Pozbawione nadziei oczy
były jak czarne sadzawki bólu i cierpienia. Siedział na brzegu kanapy i z łokciami na
kolanach, opierał podbródek na kurczowo splecionych dłoniach. W tej zamyślonej pozie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]