[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szło mi na myśl, że zamiast towarzyszy, mogę przywabić drapieżne zwierzęta, albo ludożer-
ców Karaibów. Krew ścięła się w mych żyłach. Stanąłem jak wryty, oglądając się wokoło.
Cisza zupełna uspokoiła mię nieco. Zacząłem się przyglądać z uwagą okolicy.
Miejsce, na które morze mnie wyrzuciło, stanowiło rozległą łąkę, bujną trawą zarosłą. Do-
okoła niej w półokrąg rozciągał się las z ogromnych drzew złożony. Tysiące roślin pnących,
zwieszonych z gałęzi, poplątanych, poprzerzucanych z drzewa na drzewo, stanowiły nieprze-
bytą zaporę, zagradzając jak gdyby żywym płotem wstęp do lasu. Oprócz tego niezliczone
kaktusy kolczastymi liśćmi utrudniały przejście na każdym kroku.
Chciałem zapuścić się w las, dla wyszukania którego z uratowanych, ale ani myśleć o
przedarciu się w głąb jego. Widząc niebezpieczeństwo wyjścia, odłożyłem to do jutra, a tym-
czasem zacząłem myśleć o sobie.
Położenie moje było w istocie okropne. Przemokły do nitki, drżałem od zimna, a nie mia-
łem się gdzie osuszyć. Cała garderoba składała się z drelichowego kaftana, koszuli, spodni,
wełnianego pasa i pary pończoch. Kapelusz zdarły mi fale, trzewiki nawet straciłem w walce
z rozhukanymi bałwanami. Usiadłszy pod drzewem, zacząłem rewidować kieszenie, czy choć
kawałka chleba nie znajdę, bo mi głód srodze dokuczać zaczął. W jednej kieszeni znalazłem
mały woreczek z jęczmieniem, którego używałem na okręcie do żywienia ulubionych gołębi.
W roztargnieniu rzuciłem workiem i rozsypałem ziarno, jako na nic nie przydatne, lecz w tej
chwili gorzko pożałowałem nieuwagi. Wszakże jęczmień ten mógł mnie posilić. Schyliłem
się, szukając ziarn. Ba, ani jednego nie znalazłem, przepadły w trawie.
Sięgnąłem powtórnie do kieszeni i wyciągnąłem inny woreczek, napełniony złotem. Wi-
dok tego metalu wywołał gorzki uśmiech na moich ustach. I cóż mi po tobie, zawołałem z
gniewem, przez zbyteczne zamiłowanie do ciebie, nędzne złoto, jestem dziś nieszczęśliwy. I
już miałem je rzucić od siebie, lecz postąpienie nieoględne ze zbożem przyszło mi na myśl.
Ha, któż wie, może przecie na tej wyspie nie umrę, a to złoto pogardzone na coś się przyda i
schowałem je na powrót.
Lecz w tejże prawie chwili doznałem niewypowiedzianej radości. Znalazłem w kieszeni
duży nóż składany. Nie mógł on mi zastąpić broni, ale w mym położeniu był nieoceniony.
Och, czemuż nie posiadam strzelby, albo przynajmniej pałasza! Gdybym miał jakąkolwiek
broń, mógłbym bez obawy zapuścić się w las i wyszukać moich kolegów.
Tymczasem tarcza słoneczna zapadła w morze, należało sobie wyszukać jaki nocleg, nim
się zupełnie ściemni. Olbrzymie rozłożyste drzewo rosło o kilkadziesiąt kroków. Postanowi-
łem na nim noc przepędzić. Za pomocą wystających sęków i zwieszonych lian wdrapałem się
na wysokość kilku sążni, a usiadłszy między dwoma dużymi gałęziami, przywiązałem się do
nich moim wełnianym pasem i wkrótce zasnąłem.
Niewygodny to był nocleg. Twarde gałęzie ugniatały mnie tak nielitościwie, że co chwila
musiałem się poprawiać. Nadto najmniejszy szmer budził mnie i przejmował drżeniem. Mimo
niezmiernego zmęczenia spałem bardzo czujnie i niespokojnie, a gdy słońce wzeszło, zerwa-
łem się nadzwyczaj uradowany, że się przecie noc nieznośna skończyła.
Liczne ptaszęta wesołym śpiewem powitały rodzący się dzionek, gwar nie do opisania cały
las napełnił, ale to wszystko nie zrobiło na mnie wrażenia. Cóż mi przyjdzie z pogody i śpie-
wu ptasząt, kiedy głód piekielny dokucza. Wolałbym kawał chleba, aniżeli śpiew wszystkich
słowików całego świata.
I cóż mi po tym, że się drzecie jak opętane, obrzydłe ptaki! Wam dobrze, boście się naja-
dły do syta, wołałem z gniewem, a ja głodny i nieszczęśliwy, znieść waszego wrzasku nie
mogę! O Boże, cóżem Ci zrobił, że mnie tak okropnie karzesz. Czyż jestem złodziejem, pod-
27
palaczem, zbójcą, że znoszę takie męki, że mnie prześladujesz bez litości. Stokroć lepiej, że-
bym był od razu zginął w bałwanach morskich. Za cóż męczysz biednego robaka i depczesz
go w nieszczęściu?
Nieraz pózniej żałowałem tych słów bluznierczych, wyrzeczonych w rozpaczy, lecz w tej
chwili, nie pamiętając o moich błędach, zapomniawszy, iż z własnej winy znajduję się w złym
położeniu, wszystkie nieszczęścia zwalałem na dobrotliwego Stwórcę.
Ale głód nie dał mi długo wyrzekać. Trzeba było coś zaradzić. Na łące nic nie znalazłem
zdatnego na pokarm, a więc odważyłem się poszukać w lesie. Może też tam znajdę orzechy,
jagody, głóg, a choćby i żołędzie lub wreszcie posilne korzonki. Cokolwiek, byle tylko za-
spokoić żołądek.
I zacząłem przedzierać się przez gąszcz, torując sobie drogę najczęściej nożem, przeska-
kując cierniste krzewy. Ale uszedłem już paręset kroków, a nic się nie znalazło. Kory i liści z
drzew jeść niepodobna, a tym bardziej przepysznych kwiatów, których sam widok, ma się
rozumieć przy pełnym żołądku, mógł najobojętniejszą duszę wprawić w zachwycenie. Tysią-
ce papug, to żółto z niebieskim, to czerwono z szafirem, to biało upierzonych, wydrzezniało
się z mojej biedy. Ciskałem w nie kamieniami, ale niewprawna ręka chybiała celu. O, z jakąż
rozkoszą pożerałbym mięso surowe i wysysał krew tych nieznośnych krzykaczy.
Otóż masz owe prześliczne lasy podzwrotnikowe, dla widzenia których porzuciłeś szczę-
śliwe życie w rodzicielskim domu! Patrz, jakie piękne, różnobarwne papugi, złotopióre koli-
bry, przecudowne kwiaty i wspaniała roślinność. Nasyćże nimi pusty żołądek, niedowarzony
głupcze!
Właśnie kończyłem tę gorzką przemowę do pana Robinsona, gdy nagle w przejściu przez
leśną łączkę, zawadziwszy o grubą łodygę, upadłem jak długi. Rozjątrzony głodem i upad-
kiem, porwałem roślinę, chcąc na niej złość wywrzeć, poszarpać ją w kawałki za to, że
ośmiela się rosnąć na mej drodze; lecz podnosząc ją, uczułem znaczny ciężar. Jakieś duże,
spowite szerokim liściem kłosy rosły na niej. Rozwijam liść i znajduję kolbę, pokrytą ziarna-
mi białożółtawymi wielkości grochu.
Zapach dość przyjemny, kosztuję, smak przepyszny, słodkawo-mączysty. Była to, jak się
dowiedziałem pózniej, kukurydza.
W mgnieniu oka ogryzłem kilka kolb, prawie nie żując, tak mi się jeść chciało. Posiliwszy
się, spoglądam z trwogą, czy przypadkiem nie jedyna to w całym lesie roślina. Dzięki Bogu,
rośnie ich mnóstwo, a więc nie umrę z głodu. Ruszyłem naprzód w stokroć lepszym humorze,
a gdy jeszcze z pobliskiego zródełka zaspokoiłem pragnienie, znikła uraza do papug. W isto-
cie były to śliczne i bardzo zabawne ptaszęta.
Poza łączką widać było wysoką górę. Trzeba się na nią wdrapać. Któż wie, czy nie ujrzę
jakiego okrętu, a może i osady europejskiej? Tegoż mi tylko brakowało! I szedłem bez wy-
tchnienia, drapiąc się po stromym zboczu, ażeby jak najprędzej dostać się na wierzchołek.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]