[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Sullivana złożyć podziękowanie. Następni przybysze musieli sobie drogę do portu
wywalczyć. We wczesnych godzinach porannych 8 lipca z mostka "Bellinghama"
dostrzeżono ciemny punkt. Rósł szybko w oczach i można go było wyraznie rozpoznać: był
to czterosilnikowy bombowiec.
109
Zabrzmiały dzwonki alarmowe, wszyscy pospieszyli na stanowiska. Gdy bombowiec znalazł
się w zasięgu ognia, posypały się serie z trzech 12,7--milimetrowych i dwóch 7,9-
milimetrowych karabinów maszynowych, stanowiących całe uzbrojenie przeciwlotnicze
statku. Widać było dolatujące do samolotu smugi pocisków, ale jakby odbijały się one od
potężnych skrzydeł i kadłuba. Strzelali także i Niemcy, pragnąc ogniem 20-milimetrowego
działka zmusić obrońców do szukania osłony i zaprzestania ognia.
Wytrwałym szczęście sprzyja. Któryś z pocisków musiał przebić zbiornik lub przewód paliwa
samolotu, bo gdy znajdował się on już tylko o 100 metrów od statku, ^zapłonęły obydwa lewe
silniki. Radosne okrzyki przygłuszył jednak huk zrzuconych przez Niemca w ostatniej chwili
bomb, eksplodujących wokół frachtowca. Gdy samolot przelatywał kilkanaście tylko metrów
za masztami "Bellinghama", wyraznie widać było prowadzącego ogień tylnego strzelca,
nieświadomego, że jego chwile są już policzone.
Spadający Condor zawadził skrzydłem o wodę i w błysku eksplozji rozpadł się na części.
Jeden z ostatnich jego pocisków przebił w maszynowni statku zbiornik z amoniakiem.
Wybiegli na pokład oszołomieni trującymi oparami palacze, maszyny przerwały pracę.
Dopiero po pewnym czasie ubrana w maski przeciwgazowe ekipa mogła zejść na
110
dół, przewietrzyć nieco maszynownię i - ciągle w maskach - przystąpić do ponownego
uruchamiania urządzeń.
Biały obłok nad frachtowcem przywiódł na to miejsce towarzyszący mu statek ratowniczy
"Rath-lin", lecz zasygnalizowano mu, iż pomoc nie będzie potrzebna. "Rathlin" udał się .na
miejsce upadku Condora, ale na morzu pływały tylko martwe ciała w żółtych kamizelkach
ratunkowych. Ostatnie mile przed wejściem na Morze Białe minęły już spokojnie.
"Bellingham" był drugim pomyślnie doprowadzonym do miejsca przeznaczenia frachtowcem
z PQ-17.
Mały konwój, który wypłynął z cieśniny Matoczkin Szar, dostał się natychmiast w opary
gęstej mgły. Chroniła ona przed wykryciem przez nieprzyjaciela, zwłaszcza przed jego
lotnictwem, ale też utrudniała utrzymanie nakazanego szyku przez stanowiące większość
jednostki, nie dysponujące pokładowymi urządzeniami radiolokacyjnymi. Na ekranach
radarowych widać było wyraznie, jak zespół stopniowo rozluznia szyk i coraz bardziej się
rozprasza. Z "La Malouine" dostrzeżono w pewnej chwili kontury jakiejś małej jednostki.
Korweta zwróciła natychmiast w tym kierunku swe działa, ale na szczęście szybko
rozpoznano, że to poławiacz min, który miał jakieś kłopoty z maszynami i pozostał nieco w
tyle. Niejednokrotnie w ostatniej niemal chwili udawało się uniknąć kolizji. Nie wszyscy
dowódcy
111
dorośli do prowadzenia zespołowej nawigacji w takich warunkach i kapitan Christensen z
"Benjamina Harrisona" już po paru godzinach zawrócił i wpłynął ponownie do Cieśniny
Matoczkina. Była godzina 16.30 dnia 8 lipca, gdy płynący na czele okręt przeciwlotniczy
"Palomares" zaczął nadawać syreną umówiony sygnał ostrzeżenia przed lodami. Zaraz też
podchwyciły go najbliższe jednostki. Mimo to zarówno "Palomares", jak i kilka innych wryło
się głęboko w gęstniejące zwały kry, zanim nie wyhamowała ona ich biegu. Ucichły
maszyny, słychać było niemiły chrzęst lodu, ocierającego się o kadłuby. I w tej ciszy kilku
marynarzy z "El Capitana" dosłyszało daleki, stłumiony przez mgłę, ale charakterystyczny
odgłos bosmańskiego gwizdka. Powtórzył się raz jeszcze. Oczy wszystkich na mostku
zwróciły się w tę stronę. Poprzez pasma mgły można było dostrzec pojawiającą się i
zacierającą pomarańczową plamę. "Ależ to żagiel!" - zawołał ktoś. Istotnie, w tę pułapkę
lodową wpadła poprzedniego dnia i nie mogła się wydostać o własnych siłach jedna z łodzi
ratunkowych "Johna Witherspoona". Podczas gdy inne statki dały "całą wstecz", by wydostać
się na wolne od lodu morze, "El Capitan" ruszył do przodu, skruszył kilkaset metrów
znajdującej się przed nim zbitej kry i dotarł w pobliże rozbitków. Dziewiętnastu ludzi, którzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imuzyka.prv.pl
  •