[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Teraz nie pozostało nic, tylko spać. Ułożył się, jak mógł najwygodniej, na najniższym stopniu,
gdyż klepisko było wilgotne, i zamknął oczy odgradzając się od zewnętrznej ciemności.
Jakiś czas pózniej obudziły go myszy. Biegały tu i tam z ledwo słyszalnym chrobotem - zig-zag
dochodzące z ciemności - i szeptały: yle zabijać to zle zabijać halo haalllooo nie zabijaj nas nie
zabijaj nas".
- Zabiję - ryknął Falk i wszystkie myszy zamilkły. Trudno było mu znowu zasnąć, choć być
może trudne było to, że nie był pewien, czy śpi, czy czuwa. Leżał i zastanawiał się, czy na
zewnątrz jest dzień czy noc; jak długo będą trzymali go tutaj i czy mają zamiar go zabić; czy użyją
tego środka znowu, aż zupełnie zniszczą mu umysł; a nie tylko wedrą się weń; ile czasu trzeba, aby
pragnienie zmieniło się z dolegliwości w katusze; jak najlepiej łowić w ciemności myszy bez
przynęty i łapki i jak długo można przeżyć na diecie z surowych myszy.
Kilka razy, aby odegnać od siebie te myśli, na nowo przeszukiwał piwnicę. Znalazł wielką
postawioną na sztorc beczkę czy kadz i serce zabiło mu nadzieją, lecz dzwięczała głucho, gdy
macał wokół niej, podrapał sobie ręce o wyłamane deski przy dnie. Nie znalazł innych schodów ani
drzwi w tej swej ślepej wędrówce wzdłuż nie kończących się, niewidocznych ścian.
Stracił w końcu orientację i nie mógł odnalezć schodów. Usiadł w ciemności na ziemi i
wyobraził sobie padający gdzieś w lesie na szlaku jego samotnej wędrówki deszcz, szare światło i
szept kropel w gałęziach drzew. W myślach powtórzył to wszystko, co pamiętał ze Starego
Kanonu, sam początek początków:
Droga, którą zdążasz
nie jest Drogą wieczną...
Po jakimś czasie usta mu tak wyschły, że spróbował polizać klepisko, czując bijącą od niego
chłodną wilgoć, lecz do języka przywarł tylko suchy pył. Myszy przemykały niekiedy tuż obok
niego, szepcząc w ciemności.
Daleko w głębi długich korytarzy czerni szczęknęły rygle, zadzwięczał metal - jasny,
przeszywający brzęk światła. Zwiatło...
Niewyrazne kształty i cienie, łuki sklepień, belki, jakieś otwory wyłoniły się i majaczyły w
ciemnej przestrzeni wokół niego. Z wysiłkiem stanął na nogach i ruszył chwiejnym biegiem w
kierunku światła.
Dochodziło z niskich drzwi, przez które, kiedy się do nich zbliżył, zobaczył wierzchołki
pagórków, korony drzew i zaróżowione wieczorne lub poranne niebo, które oślepiło jego oczy jak
południowe słońce w bezchmurny letni dzień. Zatrzymał się przed progiem nie tylko dlatego, że
niemal oślepł, ale i dlatego, że tuż za drzwiami stała nieruchoma postać.
- Wychodz - odezwał się cichy, ochrypły głos, głos wielkiego mężczyzny, Argerda.
- Czekaj. Nie widzę jeszcze.
- Wychodz. I nie zatrzymuj się. Nie odwracaj nawet głowy, bo inaczej zamiast niej zostanie ci
na karku kupka żużlu.
Falk wszedł w drzwi, lecz znowu się zawahał. Jego umysł, dotychczas pogrążony w ciemności,
teraz znowu zaczynał pracować. Jeśli puszczają go wolno, myślał, może to znaczyć, że boją się go
zabić.
- Ruszaj!
Zaryzykował.
- Nie bez mojego plecaka -- powiedział cichym głosem, który ledwo wydobył się z suchego
gardła.
- To jest laser.
- Równie dobrze możesz użyć go teraz. Nie przejdę przez kontynent bez broni.
Tym razem to Argerd był tym, który się zawahał. W końcu głosem przechodzącym niemal w
pisk wrzasnął do kogoś:
- Gretten! Gretten! Znieś na dół rzeczy obcego!
Przez jakiś czas nic się nie działo. Falk stał w ciemności tuż przed progiem, Argerd,
nieruchomy, tuż za nim. Jakiś chłopiec zbiegł po porosłym trawą zboczu widocznym przez drzwi,
cisnął plecak Falka i zniknął.
- Podnieś to - rozkazał Argerd i Falk posłuchał, wychodząc z cienia w światło. - A teraz zabieraj
się.
- Czekaj - mruknął Falk klękając i pospiesznie przejrzał poprzerzucane rzeczy w rozpiętym
plecaku. -Gdzie moja książka?
- Książka?
- Stary Kanon. Zwykła książka, nie elektroniczna...
- Myślisz, że pozwolilibyśmy ci stąd z nią odejść? Falk osłupiał.
- Czy Kanony Człowieka nabiorą dla was znaczenia, jeśli je przeczytacie? Dlaczego ją zabrałeś?
- Nie wiesz i nigdy nie dowiesz się tego, co my wiemy, a jeśli zaraz stąd nie odejdziesz, odetnę
ci laserem ręce. Wstawaj i idz prosto przed siebie, ruszaj! - W głosie Argerda znów pojawił się
piskliwy ton i Falk uświadomił sobie, że omal nie przekroczył granicy. Dostrzegł strach i
nienawiść bijące z topornie ciosanej, inteligentnej twarzy Argerda, poczuł, że te same emocje
udzielają się i jemu, więc pospiesznie zapiął plecak, wyminął wielkiego mężczyznę i ruszył pod
górę trawiastym zboczem wznoszącym się od drzwi piwnicy. To było światło zmierzchu - słońce
dopiero co zaszło. Szedł prosto w nie. Cienka, elastyczna taśma czystej niepewności zdawała się
łączyć tył jego głowy z końcem lufy laserowego miotacza w ręce Argerda i rozciągała się coraz
bardziej, w miarę jak odchodził. Przeszedł przez zarośnięty zielskiem trawnik, przez most z
luznych desek przerzucony nad rzeką, a potem skierował się w górę ścieżką wiodącą wśród
pastwisk i dalej wśród sadów. Wszedł na szczyt wzgórza. Rzucił okiem za siebie, by zobaczyć
ukrytą dolinę taką, jaką zobaczył ją po raz pierwszy: wypełnioną złotym wieczornym światłem,
słodką i spokojną, wysokie kominy domu sterczące ponad odbijającą niebo rzeką. Potem podążył
w mrok lasu, gdzie królowała już noc.
Spragniony i głodny, zły i przygnębiony Faik widział siebie idącego przez Wschodni Las bez
określonego celu i bez żadnej nadziei na przyjazne ognisko gdzieś po drodze, które przerwałoby
uciążliwą, dziką monotonię jego wędrówki. Nie mógł szukać drogi, przeciwnie - musiał unikać
wszystkich dróg i kryć się przed ludzmi i ich siedzibami jak każde inne dzikie zwierzę. Tylko jedna
rzecz pocieszała go trochę - oprócz potoku, gdzie zaspokoił pragnienie, i paru kęsów żywności z
plecaka - a była to myśl, że chociaż sam sprowadził na siebie kłopoty, to jednak nie ugiął się pod
nimi. Udało mu się nastraszyć uczłowieczonego dzika i zezwierzęconego człowieka w ich
własnych siedzibach. Napełniło go to otuchą: znał siebie tak mało, że wszystko, czego dokonał,
było również aktem samopoznania, i wiedząc, jak bardzo brakuje mu tej wiedzy o sobie, był
zadowolony dowiadując się, że przynajmniej nie brak mu odwagi. Napił się, zjadł, napił się znowu,
a potem ruszył dalej w świetle księżyca, nikłym, a jednak wystarczającym dla jego oczu, dopóki
nie pozostawił dobrej mili nierównego terenu między sobą a Domem Strachu, jak w myślach go
nazywał. Potem, wyczerpany, ułożył się do snu na skraju niewielkiej polany, nie rozpalając
ogniska ani nie budując szałasu; leżąc wpatrywał się w skąpane w księżycowym blasku zimowe
[ Pobierz całość w formacie PDF ]