[ Pobierz całość w formacie PDF ]
swojego ukochanego gładkowłosego retrievera, spacerującego
po plaży z Clancym Smithem. Za plecami usłyszał kroki i kiedy
się odwrócił, zobaczył Blake a Johnsona, również trzymającego
w dłoni filiżankę z kawą.
65
- Zawsze chętnie tu wracam, Blake - powiedział Cazalet.
- To zrozumiałe, panie prezydencie.
- Nie mogę się doczekać przechadzki. Dołączysz do
mnie?
- Jeśli pan wybaczy, to nie dzisiaj. Chociaż to początek
weekendu, Harper ma już sporo roboty w pokoju łączności. Z
Kapitolu wciąż przychodzą nowe wiadomości. Jeśli pan
pozwoli, to zostanę i mu pomogę.
- W porządku, a więc chodz i zobacz moją nową
zabawkę. Podczas minionego tygodnia kazałem ją tutaj
przywiezć.
Zaprowadził go na dziedziniec. Drzwi stodoły były
otwarte na oścież, a w środku stał na podpórce wielki motocykl.
- To motocykl sportowy Montesa - rzekł prezydent. -
Będę się świetnie bawił, jeżdżąc po tych dróżkach.
- Wierzę panu na słowo - powiedział Blake. - Szczerze
mówiąc, panie prezydencie, od lat nie dosiadałem motoru.
- Do licha, na tym umiałoby jezdzić nawet dziecko.
Pasterze pilnowali na nich stad owiec. - Usiadł na
motorze, zapuścił silnik, wyjechał i okrążył podwórze. - Wi
dzisz?
Zgasił silnik i postawił motocykl na podpórce.
- Możesz z niego korzystać.
- Nie omieszkam - przytaknął Blake.
Gdy wracali na ganek, znów zaczęło padać. Murchison
siedział i czekał z wywieszonym językiem. Clancy Smith,
ubrany w żółty sztormiak z kapturem, trzymał w ręku
identyczne okrycie. Podał je Cazaletowi.
- Znając pana, panie prezydencie, podejrzewam, że
będziemy biegać bez względu na pogodę.
- Jak zawsze masz rację, Clancy. - Cazalet włożył
sztormiak i gwizdnął na Murchisona. - Chodz, chłopcze.
Zszedł po schodach i zaczął biec, a pies za nim. Clancy
66
Smith poprawił słuchawkę w uchu, przeniósł ulubionego
browninga z kabury pod pachą do prawej kieszeni spodni, po
czym ruszył za nimi.
Aidan Bell niewiele pomylił się w swoich obliczeniach.
Popychani przez silny prąd, po pięćdziesięciu minutach
wpłynęli do przesmyku wiodącego w głąb bagien. Oczywiście,
były to słone rozlewiska - wspaniałe dzikie miejsce porośnięte
wysokimi trzcinami, poprzecinane siecią głębokich kanałów i
płycizn, zamieszkane przez niezliczone stada ptaków, które z
gniewnym krzykiem wzbiły się w powietrze, gdy dolphin
wynurzył się na powierzchnię.
Bell wprowadził go na łagodnie wznoszący się,
piaszczysty brzeg, na który wysiedli razem z Caseyem.
Wciągnęli skuter i zdjęli kurtki oraz butle. Wszystko to robili
bez słowa. W końcu Bell odpiął torbę z bronią, podał Caseyowi
karabinek AK i browninga, po czym sam wziął drugi komplet.
Stali tam, wyglądając dziwnie staroświecko w czarnych
strojach płetwonurków.
- Jedyna rzecz, jakiej jesteśmy pewni - powiedział Bell -
to że on zawsze biega przed śniadaniem. Może to oznaczać, że
jest już w połowie drogi i pojawi się lada chwila. Z domu w
kierunku trzcin prowadzi tylko jedna droga. Ten odcinek ma
trzysta lub czterysta metrów długości. Zaczekamy tam i
dostaniemy go, kiedy będzie wychodził lub wracał. Zatem w
drogę!
Poszedł pierwszy przez trzciny, całkowicie opanowany,
spokojny i kompletnie wyzuty z wszelkich uczuć.
Jake Cazalet, Clancy i Murchison biegli szybko w
ulewnym deszczu i prezydent cieszył się każdą chwilą
joggingu. Jak często mówił, za każdym razem ubywało mu
kilka lat, a ponieważ na jego barkach spoczywały losy świata,
było mu to bardzo potrzebne.
Murchison sprężyście biegł tuż za nim, a Clancy był pięć
67
metrów dalej. Przystanęli na starym drewnianym mostku,
chroniąc się przed deszczem pod daszkiem.
- Dobrze się pan czuje, panie prezydencie?
- Zwietnie. Proszę to, co zwykle.
Clancy wyjął paczkę marlboro, zapalił dwa papierosy i
podał jeden Cazaletowi, który przyjął go i zaciągnął się z
wyrazną przyjemnością.-Niech pan nie pozwoli przyłapać się
na tym któremuś z fotoreporterów, panie prezydencie.
- Do diabła, chyba mogę mieć jakąś słabostkę. Dzięki
nim przetrwałem Wietnam, a ty wojnę w Zatoce.
- Z całą pewnością - przytaknął Clancy.
Palili w przyjaznym milczeniu, a potem wdeptali
niedopałki w ziemię.
- Ruszajmy - powiedział Cazalet, wyszedł na deszcz i
znów zaczął biec.
Bell, ukryty w trzcinach obok głównej drogi, zobaczył
nadbiegających. Szeptem zwrócił się do Caseya, który schował
się po drugiej stronie:
- Są. Przygotuj się. Ty zdejmiesz tajnego agenta, a ja
prezydenta. I nie spiesz się. Mamy czas.
Czekał. Nie było potrzeby strzelać z daleka, skoro
można to zrobić z odległości kilku kroków. Przyłożył AK do
ramienia, mierząc w nadbiegającego Cazaleta.
Stało się to, o czym Bell uprzedził Kate Raszid, a
mianowicie, że nawet najlepiej przygotowana akcja może się
nie powieść z powodu nadzwyczajnych okoliczności. Zamach
na prezydenta Stanów Zjednoczonych zaplanował niezwykle
starannie, biorąc pod uwagę wszelkie możliwe zagrożenia i
przeszkody. Zapomniał jednak o gładkowłosym retrieverze
imieniem Murchison, obdarzonym doskonałym węchem, a
także instynktem obronnym. Ulubieniec prezydenta wyczuł
obcych. Zmignął jak rakieta, wpadając w trzciny po drugiej
stronie drogi.
68
Casey mimo woli wyprostował się, walcząc z psem
uczepionym jego lewej kostki. Odruchowo nacisnął spust AK.
Jake Cazalet zatrzymał się około dwudziestu pięciu
metrów dalej. Aidan Bell pozostał w ukryciu i nacisnął spust.
Clancy Smith zareagował błyskawicznie. Skoczył naprzód i
odepchnął prezydenta na bok, przyjmując w prawe ramię kulę,
którą Bell posłał Cazaletowi.
Zachwiał się, ale nie upadł.
- Na ziemię, panie prezydencie! - krzyknął i wepchnął
Cazaleta w gąszcz trzcin.
Cazalet głośno gwizdnął i po chwili Murchison dołączył
do nich. Krew płynęła obficie z dziury w żółtym sztormiaku
Smitha.
- Mocno oberwałeś? - zapytał Cazalet.
- Nic mi nie będzie. Lepiej niech pan to wezmie, panie
prezydencie.
Podał mu browninga.
Bell zawołał cicho do Caseya:
- Nie pokazuj się, Liam!
Następnie wypuścił kilka krótkich serii w kierunku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]